Rozkosze Poznania
Nie sposób oddać urody tej książeczki – musiałbym przytaczać całe stronice, bo nierzadko o celności niektórych żartach stanowi ich miejsce w dłuższym ciągu zdań.
Miasto Poznań powinno Agnieszce Kuciak postawić pomnik. Nie tylko za wspaniałe przekłady z Dantego i Petrarki, nie tylko za dwa tomy wierszy (Retardacja i Dalekie kraje, które liczyłbym w poczet najlepszych książek poetyckich ostatnich lat w Polsce), ale i za jej najnowszą książkę, Animula Blandula.
Piszę ogólnikowo „książkę”, bo nie bardzo wiadomo co tak naprawdę Agnieszka Kuciak napisała i nakładem wydawnictwa „W drodze” wydała – jakiś literacki twór proteuszowy, kombinowanego potwora z bestiarium. Owszem, proza – ale przecież osuwa się to w heksametr, to w jedenastozgłoskowiec (zręcznie ukryty w kolejnych akapitach). Zbiór krótkich próz? Zapewne, są to osobne dziełka, pięć opowieści („Animula Blandula”, „Amfisbena”, „Kufer Penelopy”, „Anielskie eliksiry” i „Segismunda, czyli życie snem”), które jednak łączą się w jedną całość powtarzającymi się słowami, motywami, pomysłami, całym mnóstwem refrenów, z których refrenem zasadniczym jest postać młodej, bladej dziewczynki, dziewczyny, kobiety: Animuli, Angeliki, Segismundy, która ma na ogół w herbie lwa (herb Prawda, co też jest tu nie bez znaczenia), w głowie – zamiłowanie do filologii i biblioteki, a w sercu – tęsknotę miłosną do jakiegoś żwawego rycerza.
Jest to zatem przedziwny bajkowy poemat prozą w pięciu odsłonach, pełen zwierząt heraldycznych i potworów z bestiariów. Tych bardziej znanych – lwów, smoków, jednorożców, centaurów, syren, olbrzymów, ale i zupełnie rzadkich, jak przynoszący szczęście dwugłowy wąż Amfisbena, czy maleńka rybka remora, która potrafi wszystko uchwycić zębami i zatrzymać w biegu. „Wieją wiatry i szaleją burze, a statki stoją na morzu. Gdzie nic nie mogą kotwice, wszystko może remora” – powiadają wielkopolscy marynarze. Wielkopolscy marynarze, bo każda z tych opowieści dzieje się w Poznaniu i okolicach, zaś Poznań, miejsce ukrycia Świętego Graala, jest, jak wiadomo, wyspą. A przynajmniej leży nad morzem, które nocami zakrada się do sypialni poznaniaków i zostawia na pościeli sól. Jakby tego żywiołu nie wystarczyło, ulicami miasta spaceruje ogień (w ogniu żyją salamandry, z których skórki robi się wspaniałe chłodzące rękawiczki), w lesie gnieżdżą się smrodliwe centaury, a w fontannach pluskają się trytony; smok mieszkający w
bibliotece żywi się błędami drukarskimi i zużytymi rewersami, sfinksy czatują w wąskich korytarzach Collegium Maius, a przestrzeń powietrzną Poznania zakłócają aniołowie. W barze Piccolo natomiast podaje się tatar z Minotaura, stek z Lewiatana, udka z gryfa w sosie szmaragdowym i najprawdziwszy wielkopolski gzik, pałaszowany z ochotą przez Rycerzy Poznania (ostatecznie medytująca nad menu Bradamanta zamawia jednorożca z rusztu i wino mandragorowe, ale wie, że dobry jednorożec jest rzadkością bo Sanepid drobiazgowo zawsze sprawdzał, czy został upolowany z udziałem czystej dziewicy. Często w lasach kłusowały stare wiedźmy i nękały biedne jednorożce, a potem je zabijały. Wtedy mięso ich traciło smak.).
Animula Blandula jest bowiem tym, czym dla tragedii greckiej była opera: po wielu wiekach od wygaśnięcia tradycji kilku zapaleńców postanowiło wystawić jakąś śpiewogrę, sztukę łączącą melorecytacje, arie i chóry – a że powstała forma zupełnie inna, bo dostosowana do późnorenesansowych wyobrażeń o pięknie, to już inna sprawa. Podobnie Animula jest umieszczoną w rodzinnych stronach rekonstrukcją dawnych form: opowieści mitologicznych, romansu rycerskiego i renesansowego traktatu, w którym sens przekazują alegorie odwołujące się do wspólnego świata wyobrażeń, zapisanego w podręcznikach ikonografii, bestiariuszach, wyimkach z Biblii, Owida i Horacego. Każda strona tej książki jest prawdziwą ucztą, erudycyjnym fajerwerkiem, w którym kolejne aluzje literackie i kulturowe mieszają się z lingwistycznymi żartami i rubasznością wziętą prosto z Piekła Dantego; bohaterowie Ariosta i Calderona stają przed zupełnie nowymi wyzwaniami, króluje łacina, bezwstydna włoszczyzna, niesprawdzone opowieści, androny i bałamuty.
Nie sposób oddać urody tej książeczki – musiałbym przytaczać całe stronice, bo nierzadko o celności niektórych żartach stanowi ich miejsce w dłuższym ciągu zdań: w rytmie fraz, w łamaniu poważnego niepoważnym i wysokiego niskim, w mieszaniu Anteusza z Waligórą, posyłaniu Króla Rybaka nad Jezioro Kierskie, puszczaniu strumienia Flegeton przez Strzeszyn i stawianiu toskańskich wzgórz w Parku Sołeckim. To właśnie nagromadzenie rozmaitych tradycji, niezwykle smacznie ze sobą zestawianych (i poszukiwanie nowych sensów, z pozoru błahych, a często bardzo frapujących) sprawia, że każdy, kto lubi zabawy Borgesa i Calvino zachwyci się Animulą Blandulą. Zwłaszcza zaś bibliofile-poznaniacy, którym Agnieszka Kuciak zafundowała błyskotliwą mitologizację miasta i nawet słynne wielkopolskie wady opisała z takim urokiem, że stają się zaletami: w kieszeniach poznaniacy hodują zwierzątka, mianowicie – kieszonkowe węże, są owszem, waleczni – odważnie patrzą w lwie paszcze w swych ładnych działkowych ogródkach. A także
wciąż mylą Domestosa i Demostenesa. To Domestos ma tu stały etat. - „To ten błyskotliwy od kamienia? Znany z lania wody w toalecie?” – konsultują się licealiści.
Jeśli zatem magistrat szacownego miasta Poznań przychyli się do mej prośby uniżonej i podejmie decyzję (opatrzoną licznymi pieczęciami w szkarłatnym laku), że Agnieszce Kuciak ma zostać wystawiony pomnik, to równocześnie dopowiadam, że powinien być wzniesiony nie z granitu i spiżu, ale z ambry, kamfory, wonnych anielskich pierdnięć i widmowego kamienia filozoficznego, każdy bowiem bardziej prymitywny (i trwalszy) materiał uwłaczałby autorce tak uroczo zwiewnej książki.