Pożaru w hali Stoczni Gdańskiej nie da się zapomnieć. "Włosy im się paliły, a oni szli jak zombie"
24 listopada 1994 r. doszło do tragedii, którą śledziła cała Polska. W czasie koncertu, gdzie bawiło się 2 tys. młodych ludzi, wybuchł pożar. Strażacy pamiętają "dywan z ciał" i zabarykadowane wyjścia. Organizatorzy nie zostali ukarani.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont publikujemy fragment książki "Strażacy" Joanny i Rafała Pasztelańskich.
Rozdział 2
WŁOSY IM SIĘ PALIŁY, A ONI SZLI. JAK ZOMBIE
Przerwany koncert w hali Stoczni Gdańskiej
(…)
Godzina 20:56. Dowódca posterunku podnosi alarm. Minutę później strażacy zakładowi próbują gasić przez drzwi ewakuacyjne przy scenie palącą się trybunę. Woda leje się przez mniej więcej 60 sekund. I tylko pogarsza sytuację. Płomienie przeskakują bowiem na kolejne drewniane elementy, budząc jeszcze większe przerażenie tłumu. Chwilę przed 21 informacja o pożarze w Stoczni dociera do Komendy Rejonowej PSP w Gdańsku, do Wojewódzkiego Stanowiska Koordynacji Ratownictwa. Na miejsce zjeżdżają jednostki. O 21:02 zostaje wydany rozkaz usunięcia czterech przęseł ogrodzenia oddzielającego trakcję tramwajową, co ma umożliwić ewakuację nastolatków. A tych jest na pęczki.
Z notatki służbowej oficera operacyjnego Komendy Rejonowej PSP w Gdańsku:
Ludzie leżą w tym miejscu warstwami [przy ogrodzeniu oddzielającym chodnik od torowiska – przyp. aut.], ogień wydostał się już na dach, rozpoczynam ewakuację.
Natychmiast zostaje odcięte zasilanie trakcji tramwajowej i obiektów w pobliżu. Na udrożnienie przejść ewakuacyjnych jest już za późno. Ludzie są poparzeni nie tylko od ognia, ale także od gorącego powietrza. Gdyby w tym czasie zmierzyć temperaturę powietrza w hali, wyniosłaby ona blisko 1000 stopni Celsjusza. Nie da się wejść do środka bez masek przeciwgazowych. Z daleka widać powyginane na skutek działania wysokiej temperatury pręty. Wszystko się topi. Strażacy też ledwo wytrzymują, chociaż mają na sobie ognioodporne kamizelki, są uzbrojeni w rękawice i maski. Sytuację pogarsza ryzyko wybuchu acetylenu. Acetylen to gaz przemysłowy stosowany m.in. do cięcia i spawania metalu. Zaliczany do gazów duszących. Zanim jednak zacznie wykazywać takie właściwości, zazwyczaj wybucha. Ktoś powie później, że tego gazu nie miało prawa w takim miejscu być, ale to przecież stocznia. Poza ratowaniem rannych i walką z ogniem strażacy muszą więc co chwila zraszać wodą pomieszczenia, w których stoją butle z gazem. "Całe szczęście, że nie siada ciśnienie w wężach. Korzystamy z pomp zainstalowanych na statku cumującym w pobliżu hali" – relacjonował dziennikarzom „Wieczoru Wybrzeża” jeden ze strażaków biorących udział w akcji.
Jakby tego było mało, równo o 21:14 dach hali widowiskowej runie na ziemię. Na ewakuowanych i ratowników spada deszcz odłamków, betonu i metalowych prętów, potęgując panikę. Z meldunku złożonego przez jednego z ratowników:
Godzina 21:08 – spod drzwi i przejścia do hali wynieśliśmy cztery osoby i kiedy wracałem, nastąpił wybuch. Poczułem nagle ból w okolicy oka oraz kości policzkowej. Mimo bólu kontynuowałem zadania akcji ratowniczej. Do lekarza zgłosiłem się o godzinie 2 następnego dnia (…).
– Pierwsze skojarzenie: może butla, może jakiś pojemnik, zbiornik z farbą? Nie, to chyba było rozgorzenie ognia, w przybliżeniu to, co Amerykanie nazywają „ognistym podmuchem” – wspomina st. bryg. Brzostowski. To ten podmuch uderzył tych, co byli jeszcze w hali i przy wyjściu. Płomieniami liznął po twarzach, rękach i nogach. To on zabrał włosy i brwi, zajrzał do płuc. Na miejsce przybywa m.in. ciężki samochód gaśniczy GCBA 6/32 Tatra z trzema strażakami z oddziału II Portowej Straży Pożarnej "Florian". Wozy w wodę zaopatruje statek pożarniczy "Strażak 2". W akcji bierze już udział 19 wozów bojowych. Połowa walczy z ogniem od strony stoczni, pozostali – od ulicy. Palą się też biura przylegające do hali i magazynek ze sprzętem sportowym. Dopiero po ugaszeniu ognia na pogorzelisko będą mogli dostać się ratownicy z Grupy Ratownictwa Specjalnego PCK w Sopocie z psami.
St. bryg. Stanisław Brzostowski, zastępca pomorskiego komendanta wojewódzkiego PSP w Gdańsku, wspomina, że w roku 1994 z tysiąc pożarów już zaliczył, ale to, co zobaczył w hali, śni mu się do dzisiaj. Mówi, że najgorsze było, jak poparzeni błąkali się bez świadomości. Niektórzy na skraju śmierci ruszali na pogotowie. Sami. Strażacy polewali ich wodą po drodze, a oni szli. Jak zombie. Na miejscu nie było wystarczającej pomocy, dwie karetki woziły tylu rannych, ilu tylko były w stanie pomieścić.
– Nie chcę powiedzieć, że jestem po tym pożarze normalny, bo zawsze coś w pamięci zostaje. Pomocy nie mieliśmy żadnej. Ani ofiary, ani ci, którzy próbowali tę tragedię ogarnąć – wspomina st. bryg. Brzostowski.
"To był prawdziwy horror, ludzie deptali po ludziach" – wspominał z kolei dla "Wieczoru Wybrzeża" st. asp. Maciej Białous, początkujący wówczas strażak. "Na podłodze widzieliśmy dywan z ciał. Po tym dywanie w panice uciekali najsilniejsi. Czegoś takiego nie widziałem nawet na filmach". Wielu ucieka w popłochu, bez kurtek, bez butów. I potem te resztki niedopalonych butów i ubrań będą piętrzyć się warstwami pod halą.
(…)
Ucho igielne
St. bryg. Stanisław Brzostowski poza tym, że gasił pożar i ratował uczestników koncertu, był również członkiem komisji do zbadania okoliczności tragedii. Akcję zna na pamięć. Krok po kroku.
Drzwi, pięć stopni w górę, znowu drzwi. Trzy stopnie w dół i kraty, z których tylko jedna otwarta. To jedyna droga ewakuacji. Ma dwa i pół metra szerokości. Jak ucho igielne dla rzeki ludzi. Dym dusi, temperatura pali. Ktoś gubi but, krzyczy "Mój but!", ale okrzyk niknie w kakofonii okrzyków strachu i rozpaczy. Zewsząd słychać tylko: "Ratujcie nas!", "Boli!", "Szybciej!". St. bryg. Brzostowski powie później, że wszystko to wyglądało niczym ilustracja do "Piekła Dantego", gdzie stos ludzkich ciał wił się w konwulsjach. Kiedy na miejsce przyjeżdżają kolejne jednostki – najpierw z Jednostki Gaśniczo-Ratowniczej nr 4 Gdańsk–Nowe Szkoty – meldunek rozpoznania brzmi:
Wejście główne do budynku jest zablokowane w całej wysokości i szerokości przez leżący stos ludzi. Boczne kraty po lewej i prawej stronie są zamknięte w sposób uniemożliwiający ich otwarcie. Z krat wystają ręce osób uwięzionych w holu wejściowym i wołających o pomoc. Między belą a płotem przy torowisku, na szerokości trzech przęseł leży stos ludzi, poplątanych ze sobą w kilku warstwach. W stosie jest około 70 osób (…).
Kiedy strażacy próbują rozplątać ciała, rozlega się przeraźliwe wycie z bólu. Część ratowników usiłuje rozciąć i wyłamać płot oddzielający torowisko od torów tramwajowych. Usunięcie części płotu umożliwia rozluźnienie stosu ludzi leżącego na chodniku. Wielu już o własnych siłach może uwolnić się z plątaniny.
Wszyscy krzyczą. Strażacy kończą wycinanie kraty po prawej stronie wejścia do budynku. To było trudne, bo to nie krata, tylko ręce, krzyczące ręce. I gdzie ciąć? Po wycięciu kraty pierwsze, co trzeba zrobić, to pomóc wstać, odprowadzić, ale w większości podnieść i przenieść na trawnik.
Z meldunku:
Gdy dojechaliśmy na miejsce pożaru, ujrzeliśmy płonący budynek, a karetkę otoczyła duża grupa krzyczących poszkodowanych, przeważnie dzieci. Na noszach umieściliśmy przyniesioną przez strażaka dziewczynkę, która była w stanie omdlenia z licznymi poparzeniami twarzy, rąk i tułowia. Do karetek zabrano w sumie siedmioro dzieci w stanie szoku z poparzonymi kończynami górnymi oraz poparzeniami twarzy. Zabezpieczono je jałową gazą, poszkodowanej na noszach podano tlen.
Z rozmów strażackich:
"Co to… buty… czyje… dlaczego ich nie zabrali, dlaczego ich tak dużo...?"
"Zatrzymywać każde auto i do szpitala. Tych także, przecież oni są poparzeni".
"A ta dziewczynka…? Nie żyje. Co? Nie żyje..."
Rozkazy, polecenia, zadania. "Zamknąć prądem wody, bronić, osłaniać". Ryk pożaru i znów meldunki, zadania, rozkazy.
"Pali się dźwig, dajcie nam drabinę, to jest na wysokości około 30 metrów".
– Obsługa koncertu wiedziała, że ogień należy zdusić. Podjęła próbę przy pomocy podręcznego sprzętu gaśniczego. Nawoływała młodzież do opuszczenia płonącej trybuny. Próby użycia gaśnic obserwowali wszyscy, zarejestrowała je również kamera. Obraz ten przez wiele kolejnych dni pokazywały wszystkie stacje telewizyjne, poddawany był szczegółowym analizom. Strażak z posterunku wiedział, że zdarzyło się coś, co może nie dać się ujarzmić, i wezwał na pomoc wszystkie możliwe siły. Nie było szans ani na prowadzenie działań gaśniczych wewnątrz budynku, ani na jego uratowanie. Strażacy zakładowi znali budynek na wylot. Wiedzieli, że jak tylko podniesie się temperatura wiązarów, to budynek się położy –
wspomina st. bryg. Brzostowski.
Meldunek z zewnątrz: "Jedzie do was Grupa Operacyjna Komendy Głównej PSP i Zespół Dochodzeniowy Komendy Wojewódzkiej z Torunia".
W odpowiedzi: "Chyba nie zdążą nam pomóc".
Działania ratownicze zakończą się 25 listopada o godzinie 7:35.
(…)
Wina i kara
Śledztwo w sprawie tragedii w Stoczni rusza wraz z pierwszymi przeszczepami skóry ocalonych. Praktycznie nikt nie ma wątpliwości, że przyczyną tragedii podczas koncertu Golden Life było podpalenie lub zaprószenie ognia.
"Nie sądzę, żeby przyczyną pożaru była butelka denaturatu. To raczej benzyna albo coś w tym rodzaju. Ogień zbyt szybko się rozprzestrzeniał po drewnianych konstrukcjach hali" – mówi w monografi i Adam Polinceusz, kapitan pożarnictwa, jeden z koordynatorów akcji gaszenia ognia od strony Stoczni, który na miejscu rozmawiał z "Wieczorem Wybrzeża".
Sprawcy lub sprawców podpalenia nigdy nie uda się jednak schwytać. Cały proces będzie jedną z najdłużej trwających spraw w polskim sądownictwie, dwukrotnie zacznie się od nowa. Zajmą się nią trzy składy orzekające, które przesłuchają w sumie 400 świadków oraz biegłych z zakresu pożarnictwa i budownictwa. Na ławie oskarżonych zasiądą przede wszystkim organizatorzy imprezy, którym zarzuci się niezapewnienie drożnych wyjść ewakuacyjnych oraz ominięcie podstawowych zasad zabezpieczeń przeciwpożarowych.
8 czerwca 2010 roku Sąd Okręgowy w Gdańsku skaże ówczesnego kierownika hali stoczniowej Ryszarda G. na karę dwóch lat więzienia z warunkowym zawieszeniem wykonania kary na okres próby lat czterech. Uniewinnieni zostają – były komendant stoczniowej straży pożarnej oraz organizatorzy koncertu, Tomasz T. i Jacek K. Sąd oceni, że wywiązali się należycie z zawartych umów, i nie dopatrzy się z ich strony zaniedbań. Zdaniem sądu to Ryszard G. miał sprawować nadzór nad przygotowaniem technicznym, odpowiadał za przestrzeganie przepisów BHP i przeciwpożarowych.
"Oskarżony wyczerpał znamiona czynu zarzucanego mu przez prokuraturę i w efekcie doszło do nieumyślnego spowodowania śmierci siedmiu osób i obrażeń ciała u wielu innych" – uzasadnia wyrok sędzia Robert Studzienny.
Prokuratura nie zgadza się jednak z uniewinnieniem organizatorów i wnosi apelację. Dwa lata później Tomasz T. i Jacek K. dostają karę jednego roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Sąd uznaje, że ponoszą "odpowiedzialność za sprowadzenie niebezpieczeństwa dla życia" poprzez niezapewnienie otwarcia wszystkich wyjść ewakuacyjnych. Dziesięć lat po tragedii muzycy z Golden Life w hołdzie ofiarom koncertu nagrywają piosenkę pod tytułem "24.11.1994".
Napisze ją żona jednego z muzyków:
I nie do końca piękny jest ten świat
Gdy wciąż odwieczne prawa łamie
Zabiera miłość, młodość, słońca blask (…).
Samej hali już nie ma. Na jej miejscu stoi dziś pomnik zbudowany z elementów wydobytych po pożarze. Na metalowej belce – urywek refrenu z tej samej piosenki:
Życie choć piękne, tak kruche jest, zrozumiał ten, kto otarł się o śmierć.