Jose Carlos Somoza należy do moich pupilków wśród współczesnych pisarzy, każda z do tej pory wydanych w Polsce powieści okazywała się być co najmniej bardzo dobra, Jaskinia filozofów doskonała, a Klara i półmrok jest moim prywatnym arcydziełem. Nic więc dziwnego, że z wielką niecierpliwością rzucam się na każdą nowość z nazwiskiem Hiszpana na stronie tytułowej, gotowy na pokrętną fabułę i nietypowe pomysły. Niestety, Listy od zabójcy bez znaczenia rozczarowały mnie sromotnie, i to po wielokroć. Po raz pierwszy, gdy w ogóle wziąłem książkę do ręki – Somoza nie jest mistrzem zwięzłości, nie tego po nim oczekuję, a tu z górką sto stron tekstu, bardziej opowiadanie rozbudowane, niźli pełnokrwista powieść.
Nic to, łypnąłem na opis wydawniczy, od razu poprawił mi się humor, historia pokręcona jak zwykle u tego pisarza. Pisarka w średnim wieku, niezbyt atrakcyjna, o nieudanym życiu osobistym, zaszywa na hiszpańskiej prowincji, w nadmorskim miasteczku Roquendal, gdzie panują surowe obyczaje, nieskażone wielkomiejskim pośpiechem i relatywizmem. Carmen, bo tak ma na imię kobieta, pracuje na przekładem Faulknera i jego Światłości w sierpniu na hiszpański, przy okazji poznaje niesamowicie poplątane historie ludzi z miejscowości. Ale nie to jest najdziwniejsze w tej powieści, choć ze strzępów zasłyszanych opowieści, iście Faulknerowskich, można złożyć niejedną doskonałą książkę. Carmen uruchamia swoją wyobraźnię i bawi się w dość przewrotną zabawę – zastanawia się, co by to było, gdyby ktoś usiłował ją zamordować. W związku z tym pisze listy do wymyślonego zabójcy, poniekąd dla oderwania się od ciężkiej pracy, ale chyba przede wszystkim po to, aby uwierzyć, że jest dla kogoś ważna, na tyle warta zachodu, aby ją
zabić. Nastoletnie dziewczęta często rozmyślają o wspaniałych mężczyznach, zwykle piosenkarzach czy aktorach, którym dałyby się bez wahania uwieść, zgorzkniała Carmen skrycie marzy choćby o takim zainteresowaniu, jakim obdarzyłby ją morderca. Sęk w tym, że jest on wytworem wyobraźni tłumaczki, równie nierealny, jak hollywoodzki gwiazdor. Ale nagle okazuje się, że listy do nieistniejącego zabójcy zostały przez kogoś przeczytane, co więcej, wścibski ów osobnik postanawia się przyłączyć do zabawy i tym razem odegrać rolę mordercy Carmen, listownie, jednak czy epistoły zawierają realną groźbę?
Zbyt wiele pootwierał wątków, zbyt to wszystko miałkie i nijakie, a na samym końcu rozpaczliwie przewidywalne zamknięcie intrygi. Może wpływ na Listów od zabójcy bez znaczenia miała próba skorelowania go z tym nudziarzem Faulknerem, Somoza od początku puszcza do nas oko, że będzie jakieś do Amerykanina nawiązanie, i jest, ale na zdrowie to powieści nie wychodzi. Style tych dwóch panów są tak odległe, że kaskaderski ów zabieg tym razem nie wypalił. No i zarzut najcięższy – pomimo szczupłości powieści męczyłem się z nią niemiłosiernie długo, ziewając przy tym ukradkiem, wstydząc się trochę za pisarza, że taki bubel oddał w ręce wydawcy.