Potrafi zabijać. Ale wyszkolono go, by ratował życie
- Widziałem ludzi, medyków wojskowych, którzy zadziałali emocjonalnie, a potem popełnili samobójstwo – wspomina Wir. Pierwszy polski komandos, który skończył ekstremalny kurs medyków sił specjalnych w Forcie Bragg pod okiem instruktorów Delta Force.
- Przebieg tego szkolenia wielu może szokować, a nawet oburzyć, ale dzięki niemu na wojnie w Afganistanie udzieliłem pomocy setkom rannych żołnierzy oraz cywilom, w tym kobietom i dzieciom – czytamy w prologu książki "Wir. Na linii ognia" Edyty Zemły i Krzystofa Pluty (w księgarniach od 3 kwietnia).
Dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK publikujemy jej fragment.
Zła decyzja medyka kończy się samobójstwem
Na kursie nie miałem wolnego czasu. Nie było nawet takiego pojęcia. Skończyłem egzamin i natychmiast poszedłem pakować sprzęt i przygotowywać plecak na kolejny etap. Zaczęła się Trauma C – postępowanie w wypadku zdarzeń masowych. Zapytacie: co to są zdarzenia masowe? Mówimy o nich wtedy, gdy liczba poszkodowanych jest wyższa od liczby osób, które mogą udzielić im pomocy.
Taka sytuacja przydarzyła mi się nie tylko na ćwiczeniach. Doświadczałem jej też w realnych warunkach, na wojnie w Afganistanie. Pewnego razu na pokładzie śmigłowca MEDEVAC miałem pięciu bardzo ciężko rannych. Amputowane kończyny, urazy twarzoczaszki, urazy klatki piersiowej. 40 minut lotu i żaden z nich nie umarł mi w śmigłowcu. Zresztą zostałem za to odznaczony Orderem Krzyża Wojskowego. Wiem jednak, że bez doświadczenia z SOCM nie udałoby mi się uratować im życia.
Wróćmy jednak z afgańskich gór do ośrodka w Forcie Bragg. Scenariusz ćwiczenia na tym etapie kursu nie był szczególnie istotny. Ważne było to, że byłem sam, a wokół mnie znajdowało się kilkunastu rannych, przy czym niektórzy z nich leżeli przywaleni pod gruzami. Ich role znowu przejęli kursanci. Zwierzęta na razie zeszły na plan dalszy.
Zaczęliśmy oczywiście od teorii. Instruktorzy dokładnie wyjaśnili nam, jakie są nasze priorytety i sposoby postępowania z rannymi od momentu zdarzenia do chwili przekazania ostatniego z nich na pokład śmigłowca czy karetki. Potem ćwiczyliśmy to już w praktyce, aż do znudzenia.
Przebieg szkolenia zazwyczaj wyglądał tak: następuje atak terrorystyczny. Brudna bomba wybucha w magazynie. Ty jesteś pierwszą osobą na miejscu zdarzenia, nie masz nikogo do pomocy. Najpierw uruchamiasz system ratunkowy, informujesz służby. Potem głośno krzyczysz:
– Wszyscy, którzy mnie słyszą, niech podejdą!
Schodzą się zdrowi i ci, którzy najlżej oberwali. Przyznajesz im zieloną kategorię triażową. Kategorie to kolejność, w jakiej ranni będą ewakuowani. Zieloni są na końcu, bo sobie poradzą. Możesz ich też wykorzystać do pomocy jako niewykwalifikowany personel. Następnie są żółci, czyli lekko ranni. Potem czerwoni – ciężko ranni do natychmiastowej ewakuacji medycznej. Na końcu są czarni, czyli ci, którzy albo już nie żyją, albo bardzo źle rokują. Nimi się na razie nie zajmujesz. Za dużo twojego cennego czasu by zabrali. Nie masz go. Musisz ratować tych, którzy rokują.
Na początku tamujesz masywne krwotoki i udrażniasz drogi oddechowe. Robisz to po kolei, po okręgu. Idziesz od jednego poszkodowanego do następnego. Z grupy zielonych wybierasz jednego gościa, który może ci pomóc. Głośno i wyraźnie mówisz do niego:
– Ej, stary, kumasz? – Jeśli odpowiada albo kiwa głową, mówisz mu, by podszedł. Pokazujesz, gdzie ma uciskać ranę.
– Trzymaj, stary, cały czas. Mocno. – Upewniasz się, że robi to dobrze.
Idziesz dalej. Jeśli zatamowałeś masywne krwotoki i udrożniłeś drogi oddechowe, ponownie wracasz. Oglądasz pacjentów. Jeśli czas pozwala, robisz porządne opatrunki. I tak aż do momentu, gdy nadejdzie pomoc.
Nauczono nas działać na zimno, bez emocji. Nie zastanawiać się, czy twój poszkodowany jest kobietą, dzieckiem czy dorosłym facetem. Wszystkich traktujesz jednakowo, zgodnie z kategoriami triażowymi.
To była nauka na wagę życia. Niesamowicie pomogło mi to w Afganistanie, szczególnie gdy byłem wzywany do rannych po wybuchach ajdików. Zwykle była tam taka rozpierducha, że nie wiedziałem, który ranny mi umrze najszybciej. Podbiegałem – roz…any, następny to samo. Dalej leży jeszcze jeden z urwaną nogą. I co teraz? Wtedy wszystko wracało. Triaż. Robiłem to, czego uczyli mnie instruktorzy w Forcie Bragg. Ten system działa.
Strach, wkur…nie, bezradność – te uczucia cię mogą blokować. To trudne, ale musisz o nich zapomnieć. Jeśli mówimy o udzielaniu pomocy na polu walki, to nie ma tam miejsca na emocje. Musisz działać na zimno, jak profesjonalista. Uczucia? One niestety przychodzą później.
Widziałem ludzi – medyków wojskowych, którzy zadziałali emocjonalnie, a potem popełnili samobójstwo. W MEDEVAC-u na misji w Afganistanie latałem z pewnym chłopakiem, amerykańskim paramedykiem. Podczas tamtego feralnego lotu nie było mnie na pokładzie. Poleciał sam. Śmigłowiec MEDEVAC zabrał dwójkę rannych afgańskich dzieci. Medyk podjął decyzję, jaką podjął, i jedno z nich umarło. Potem ten żołnierz popełnił samobójstwo. Za bardzo gryzło go to, że udzielił pomocy tym dzieciakom w niewłaściwej kolejności. Może ta historia nie skończyłaby się aż tak tragicznie, gdyby był lepiej przeszkolony, gdyby był po SOCM? Kto wie? Mnie kurs nauczył pewności postępowania w najtrudniejszych sytuacjach, w obliczu śmierci, pod presją ognia i czasu.
Wróćmy jednak do Fortu Bragg. Kulminacyjnym punktem tego etapu szkolenia był egzamin praktyczny. Mój wyglądał tak, że znalazłem się w miejscu katastrofy śmigłowca i jako samodzielny medyk musiałem poradzić sobie z czterema poszkodowanymi. Przy czym – aby nie było zbyt łatwo – każdy z nich miał wiele rozległych urazów. Dziś już nie pamiętam dokładnie, jakie one były, natomiast fajnie mi ten egzamin poszedł. Szybko.
Hell week medyków
Potem wróciliśmy znowu do sal na wykłady. Rozpoczął się kurs ACLS, czyli Advanced Cardiac Life Support – uczyliśmy się postępować z przypadkami typowo medycznymi, jak zawały, udary i zasłabnięcia. Była też pediatria i położnictwo. Po raz kolejny przygotowano nas do pracy w charakterze cywilnych paramedyków, ponieważ wielkimi krokami zbliżały się nasze praktyki w szpitalach. Ale zanim trafimy do placówek, czeka nas jeszcze najtrudniejszy moment całego kursu SOCM – hell week medyków. Wielu z was dzięki filmom i książkom zapewne słyszało o piekielnym tygodniu podczas pierwszego etapu szkolenia legendarnych komandosów Navy SEALs, gdy większość czasu w trakcie tych siedmiu dni spędzają w oceanie z ponad stukilogramowymi pontonami nad głowami, wśród kanonady wybuchów i wrzasków instruktorów.
Hell week jest częścią ich kursu BUD/S. Piekielny tydzień medyków sił specjalnych to był nie tydzień, a pięć tygodni prawdziwej męczarni. Ten etap kursu nazywany jest Combat Trauma Management – CTM. Zanim zaczniemy o nim mówić, trzeba dodać, że na tym etapie SOCM odpada zawsze ponad połowa – i tak już nieźle przetrzebionego na wcześniejszych etapach – stanu osobowego grupy.
Podczas CTM w całość zostanie zebrane wszystko, czego się do tej pory nauczyliśmy. Naszymi pacjentami znowu zostaną zwierzęta. Nie będziemy już działać w pomieszczeniach – zawsze będziemy na zewnątrz, w sytuacji taktycznej, na iluzorycznym polu walki. Będziemy tam tylko my, nasze plecaki, wiedza i pacjenci w multitraumie, czyli tacy, którzy zostali postrzeleni, mają amputowane kończyny, wytrzewienia z jamy brzusznej, a ich ewakuacja przedłuża się nawet do 72 godzin. Choć na dobrą sprawę nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie pomoc.
Musieliśmy teraz udowodnić, że wszystko, czego do tej pory się nauczyliśmy – anatomia, farmakologia, chirurgia, procedury postępowania z rannym – zostało w naszych głowach na dobre, a nie uleciało jak pyłek na wietrze zaraz po zaliczonych egzaminach. Pojawili się też nowi instruktorzy. Od razu było widać, że znajdują się na samym szczycie w hierarchii. Żylaści twardziele z taką pewnością w oczach, że pod ich spojrzeniem człowiek robił się mały jak mrówka.
Kursantów, których już zostało bardzo niewielu, podzielono na czteroosobowe zespoły. Każdy zespół dostał własnego instruktora. Moim został Chuck F., który dziś jest szefem całego bloku CTM. Starszy gość, zmarszczki i siwe włosy, miał ostre rysy twarzy. Był szczupły, żylasty i chodził wyprostowany jak struna. Ubrany zawsze w mundur, do tego kurtka przeciwdeszczowa i czapka z daszkiem. Gdy go poznałem, niewiele jeszcze wiedziałem o tym niezwykłym człowieku. Ale już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie twardziela, który z niejednego pieca chleb jadł. Miał w sobie rzadko spotykany u ludzi spokój i niezwykłą pewność siebie.
Po kilku dniach treningu z Chuckiem wiedziałem też, że to doskonały medyk, wręcz artysta w swojej dziedzinie. Jeszcze trochę później dowiedziałem się, że był legendarną postacią amerykańskich sił specjalnych. Niestety nic więcej nie mogę ujawnić. Historia jego życia – którą miałem zaszczyt poznać – spowita jest nadal nimbem tajemnicy wojskowej.
Pierwszego dnia CTM-u zebrano nas w dużej sali wykładowej. Byli tam już wszyscy instruktorzy z bloku CTM. Przyniesiono pacjenta. Z szeregu wystąpił najmłodszy z naszych nauczycieli. Jak to w wojsku, instruktorzy w ośrodku też mają swoją falę. Młody instruktor miał nam pokazać, że nasi nauczyciele przekazują nam wiedzę, w której sami nabrali wirtuozerskiej wręcz biegłości.
Po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy, jak medyk sił specjalnych wykonuje "klinikę", czyli wszystkie działania od momentu dotarcia do poszkodowanego po przekazanie go na wyższy stopień ewakuacji medycznej.
Młody instruktor z plecakiem medycznym, bronią i w pełnym oporządzeniu podszedł do rannej kozy. Zgasło światło. Mrok w pomieszczeniu rozświetlało tylko mętne, słabe światło jego latarki czołowej na hełmie. Wystartował. Po kolei, systemowo i cholernie precyzyjnie zabrał się za udzielanie pomocy poszkodowanemu. Tańczył wręcz, wykonując kolejne procedury chirurgiczne.
Pokaz trwał dwie godziny. To było jak mistrzowska jazda figurowa na lodzie. Do tej pory znaliśmy tylko poszczególne elementy tego układu, a on złożył je w jedną, płynną całość. Odnosiłem wrażenie, że nie angażuje w to, co robi, swoich myśli, a jedynie pamięć mięśniową. W jego działaniu nie było ani jednego zbędnego ruchu czy wahania. W sali, gdy robił pokaz, słychać było tylko szczęk narzędzi. Nic więcej. Wszyscy patrzyliśmy na to z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi ustami.
Obejrzyj: Prolog: Renata Kuryłowicz o śmierci i spotkaniu ze Stephenem Kingiem
Skończył. Przetarł ręce, podniósł je i powiedział:
– Koniec kliniki.
W pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Wtedy przed szereg wyszedł komendant kursu.
– Jeśli zrobicie wszystko tak, jak przed chwilą pokazał wam instruktor, możecie być spokojni. Zaliczycie egzamin.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Wir. Na linii ognia" Edyty Zemły i Krzystofa Pluty, która ukazała się nakładem wyd. ZNAK 3 kwietnia.