Polski szpieg stał się częścią berlińskiej elity. Zdradziła go własna matka
Historia wywiadu II RP w zmaganiach ze służbami III Rzeszy i Związku Radzieckiego to opowieści o niezwykłych, często nieznanych ludziach. Oficerach polskiego wywiadu, szpiegach, podwójnych agentach. Jednym z nich był Jerzy Sosnowski.
Polski superszpieg uwodzi żonę niemieckiego generała. Genialni matematycy łamią szyfry Enigmy. Polscy kontrwywiadowcy przechwytują niemiecką korespondencję i poznają sekrety III Rzeszy. Jak wyglądały kulisy tajnych operacji? Na to pytanie odpowiada Kacper Śledziński w książce "W tajnej służbie. Wojna wywiadów w II RP". Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont publikujemy jej fragment.
PROLOG
Samochód zatrzymał się przy krawężniku berlińskiej Lützowstraße naprzeciwko wejścia do budynku oznaczonego numerem 76. Z auta wysiadło trzech mężczyzn, po czym kierowca wrzucił bieg i już po chwili czerwone światła automobilu zgubiły się w potoku pojazdów.
Wieczór zatarł wyrazistość obrazu, słaby blask lamp ulicznych nie potrafił odsłonić szczegółów przed wzrokiem przypadkowego przechodnia, toteż trudno byłoby określić kolor płaszczy, które nosili trzej mężczyźni, jak i wyraz ich twarzy. Oni tymczasem znikali już za niepozornymi drzwiami, a chwilę później zajmowali miejsca w słynnej Sali Roberta Schumanna.
W antyszambrach teatru kłębił się tłum gości. Wydawało się, że cały Berlin chce zobaczyć występ znanej w pewnych kręgach tancerki Lei Niako. Zainteresowanie było tak wielkie, że miejsca należało rezerwować kilka dni wcześniej. Część zaproszeń osobiście rozdała artystka, stąd na widowni znalazła się spora grupa jej bliższych i dalszych znajomych.
Trzech mężczyzn również skorzystało z zaproszenia Niako, mimo że nie znała żadnego z nich. Oni zresztą czuli się obco wśród otaczających ich ludzi, co stanowiło dla nich okoliczność tyle deprymującą, ile niekorzystną. Ignorowani przez krystalizujące się już grupki znajomych, trzymali się na uboczu, czym mogli zwracać na siebie uwagę. To groziło niepowodzeniem ich zadania. Nie przyszli tu bowiem dla przyjemności, lecz zostali oddelegowani z gmachu Abwehry. Musieli przyjrzeć się jednemu z licznych gości, czyli przeprowadzić obserwację.
Na zdjęciu: Jerzy Sosnowski w mundurze austriackim
Kiedy odbierali zaproszenia na występ, wiedzieli, że czeka ich trudny wieczór. Szkolenia oraz bogate doświadczenie, które predestynowały ich do tej pracy, nie wykluczały wcale możliwości popełnienia błędu. A w tak niekorzystnych okolicznościach o potknięcie było niezmiernie łatwo. Obserwacja tylko z pozoru wydaje się prosta. W istocie to jedno z trudniejszych zadań agenta kontrwywiadu.
Tłum gości był niczym miecz obosieczny: mógł skomplikować zadanie, a zarazem okazać się sprzyjającą okolicznością – wszystko zależało tylko od oficerów Abwehry. A ponieważ trzymali się na uboczu, stawiali się w kłopotliwej sytuacji. Z drugiej jednak strony nie niepokojeni przez nikogo oficerowie obserwowali panujący wokół gwar. Pierwsze, co zdążyli odnotować, to że nigdzie nie było figuranta – jak w żargonie wywiadowczym nazywano śledzoną osobę. Przeszli do sali, powoli wypełniającej się widzami, ale i tam go nie zauważyli. To było niepokojące. Nie wolno im było zbyt ostentacyjnie rozglądać się wokół, ponieważ takie zachowanie zwróciłoby na nich uwagę gości. Nie mogli ryzykować dekonspiracji, ponieważ wówczas położyliby akcję, co pewnie przesądziłoby o ich karierze. W tej sytuacji pozostawała im cierpliwość. Pora była późna, ale do rozpoczęcia występu gwiazdy programu pozostawało jeszcze dużo czasu. Uznali więc, że figurant pojawi się niebawem.
Mylili się. Czas mijał, na scenę wyszedł konferansjer. Wyćwiczonym, a przy tym mało wyszukanym stylem zapowiedział program przygotowany na ów wtorkowy wieczór – 27 lutego 1934 roku.
Agenci Abwehry z trudem zachowywali pozory spokoju. Mężczyzna, którego powinni obserwować, nadal nie pojawiał się w teatrze. Powstało pytanie, co robić, i natychmiast nasunęła się odpowiedź: przede wszystkim zachować spokój. A potem wszystko potoczyło się według wyuczonych schematów. Jeden z agentów wstał i wyszedł na korytarz. Minął szatnie, ukradkiem sprawdzając, czy obiekt przypadkiem nie oddaje płaszcza. Jak się okazało, nie było go tam. Tajniak przeszedł dalej ku wyjściu, pchnął drzwi i stanął na schodach. Miał przed sobą Lützowstraße w zimowej szacie. W tym mniej więcej czasie salę opuszczał drugi agent. Takie zachowanie mogło znaczyć, że niepokój obserwatorów narastał.
Obserwacji nie prowadzi się w pojedynkę. Zazwyczaj za figurantem wysyłano kilkunastu, a bywało, że i kilkudziesięciu ludzi, działających w małych grupach rozstawionych na jego trasie. Od czasu do czasu grupy zmieniały się, tak jak zmieniali się ludzie idący tuż za śledzonym. Chodziło o to, aby nie stracić go z oczu, a przy tym samemu nie zostać zauważonym. Tak więc wyjście oficera przed budynek miało na celu nie tylko sprawdzenie, czy figurant nie podjeżdża akurat na miejsce, lecz także szybki kontakt wzrokowy z obserwatorem znajdującym się w umówionym miejscu nieopodal. Znak, jaki oficer otrzymał, miał ukrytą treść: obiekt nie pojawił się.
Tymczasem figurant istotnie się spóźniał, lecz spóźnienie to było dokładnie zaplanowane. Georg von Nalecz-Sosnowski, bo pod takim nazwiskiem znano go w Berlinie, wjechał właśnie na Lützowstraße. Mimo że na ulicach miasta panował intensywny ruch, dotarł na miejsce o tej godzinie, o której zamierzał. Tuż za drzwiami usłyszał muzykę. Przeszedł korytarzem, nie zwracając uwagi na mozaikowe obrazy, i wreszcie znalazł się w sali koncertowej. Dźwięk instrumentów niósł się z równą siłą w każdy kąt, nie był więc ani zbyt głośny pod samą sceną, ani zbyt cichy w ostatnich rzędach. Sosnowski przemknął pod ścianą, odnalazł rząd, w którym miał zarezerwowane miejsce, i zaczął się przesuwać w jego kierunku. Blask małych lampek wiszących wzdłuż niebieskich ścian oraz światło ogromnego żyrandolu zawieszonego nad sceną pozwoliły spóźnionemu widzowi odnaleźć wolny fotel. Przywitał się z kilkoma znajomymi siedzącymi najbliżej i wytłumaczył w paru słowach przyczynę spóźnienia.
Teraz Sosnowski mógł skupić się na tym, co działo się wokół. Nie oddał się jednak kontemplowaniu koncertu, lecz starał się zorientować, gdzie siedzieli ludzie z Abwehry. Wiedział, że będą go obserwować, i zdawał sobie sprawę z tego, że wokół niego zaciska się pętla. Działał przecież na szkodę państwa niemieckiego ‒ był oficerem wywiadu wojskowego Rzeczypospolitej Polskiej. Nazywał się Jerzy Sosnowski, miał stopień majora.
Powróz pętli zaciskającej się wokół polskiego agenta trzymał w swym ręku kapitan Richard Protze, szef komórki kontrwywiadu Abwehry, nazywanej przez wtajemniczonych "Kapliczką" (Hauskapelle). Protze obserwował majora już od kilku lat i zebrał o nim ciekawe dossier. Polak pojawił się w Niemczech wiosną 1926 roku. Miał wówczas niepełna 30 lat. Przywiózł ze sobą sześć koni oraz legendę opracowaną w Oddziale II Sztabu Generalnego nazywanym krótko "dwójką". Legenda, czyli w tym przypadku historyjka wyjaśniająca pojawienie się osoby w nowym otoczeniu, mówiła, że graf Georg von Nalecz‑Sosnowski, czy też Ritter von Nalecz, jest osobą bogatą, a zyski czerpie z pozostawionego w Polsce majątku ziemskiego. Tym prostym, lecz, jak się okazało, skutecznym sposobem próbowano wytłumaczyć brak stałego zajęcia oraz wystawny tryb życia oficera. Von Nalecz szybko wszedł w towarzystwo arystokratów, dyplomatów oraz wszelkiej maści osób zamożnych i równie szybko zyskał w tych kręgach mir. Tory hippiczne, kasyna i restauracje często gościły barona von Nalecza. Nie mogło go też zabraknąć w Sali Schumanna, niezwykle popularnej wizytówce Berlina w latach 20. i 30. XX wieku.
Na zdjęciu: Jerzy Sosnowski jako rotmistrz wojska polskiego przed rozpoczęciem misji berlińskiej
Ta wygodna dla Sosnowskiego legenda miała jednak sporo wad i nie wytrzymała zderzenia z rzeczywistością. Nastąpiło ono po sześciu latach bezproblemowej działalności polskiego agenta. Zimą 1932 roku do Berlina przyjechali jego rodzice. Nie kryli zaskoczenia wysoką pozycją syna w miejscowym towarzystwie i dziwili się jego bogactwu. Matka nie potrafiła tego zdumienia zachować dla siebie i skusiła się na szczerą rozmowę z pewną znajomą hrabiną. Jak się okazało niebawem – osobą nieżyczliwą. Matka przyznała, że skromne finanse, jakimi dysponują, nie pozwalają im na materialne wspieranie syna. Odtąd wiadomości o ubóstwie rodziców Sosnowskiego stały się tajemnicą poliszynela, a pytania, kim jest on sam i skąd ma pieniądze na wystawne życie, pojawiły się w prasie oraz trafiły do Abwehry. W poszukiwania odpowiedzi włączył się sam Richard Protze.
W dniu występu Lei Niako kapitan Protze, posługujący się również nazwiskami Wagner lub Onkel, czekał na wyniki akcji w swojej "Kapliczce", w głównej siedzibie Abwehry przy Tirpitzufer 76/78. Kiedy przed kilku laty dotarły do niego pierwsze wątpliwości hrabiny i gdy przeczytał w "Trybunie Berlińskiej" artykuł o wymownym tytule:
Wer ist Rittmeister Sosnowski?
In geheimer Mission?
_Seine Beziehungen zu Benita von F. _
Drążył te trzy krótkie pytania: Kim jest rotmistrz Sosnowski? Czy bierze udział w tajnej misji, a jeśli tak – tu Protze raczej nie miał wątpliwości – to jaka to misja? Wreszcie: Jakie są jego związki z Benitą von F.? Półtora roku później znał na nie odpowiedzi: wiedział, kim jest Sosnowski, jaką misję wykonuje i znał nazwisko tajemniczej Benity. Teraz należało tylko zrobić ostatni krok, lecz Protze, doświadczony oficer Hauskapelle, wiedział, że może być to krok najtrudniejszy. A jednak, mimo zrozumiałych obaw, uznał, że do tej pory akcja rozwijała się świetnie i w żadnym jej punkcie nie dostrzegał mankamentów. Tymczasem musiał usunąć się w cień i oddać pole innym. Zimą 1934 roku Abwehra nie dysponowała jeszcze oddziałami prewencji i nie byłaby w stanie skutecznie przeprowadzić zatrzymania, dlatego tę rolę miało odegrać gestapo.
Z samochodu na rogu ulic Lützowufer i Budapester Straße wysiadł Walter Kubitzki – szef Wydziału "Wschód" kontrwywiadu gestapo. Założył kapelusz i pewnym krokiem wszedł w bramę kamienicy numer 36. Przemknął przez sień i szybko wszedł na piętro, gdzie znalazł mieszkanie Günthera Patschowsky’ego, szefa kontrwywiadu gestapo, który zgodził się udostępnić je na potrzeby akcji, co było o tyle uzasadnione, że znajdowało się ono tuż nad mieszkaniem Sosnowskiego. Późnym wieczorem w zadbanym apartamencie Patschowsky’ego stawiło się sześćdziesięciu funkcjonariuszy gestapo. Szef nakazał im zachowanie spokoju. Musieli zaczekać, aż "zwierzyna" wejdzie w sidła.
Tymczasem "zwierzyna" dobrze bawiła się w teatrze. Sam Sosnowski doskonale grał rolę spokojnego widza. Gdy audytorium słuchało muzyki, słuchał i on, kiedy klaskano, także klaskał, jak wypadało coś skomentować – komentował. Lea Niako, dwudziestopięcioletnia artystka, weszła na scenę lekko i zgrabnie w rytm rozkręcającej się melodii. Taniec był jej żywiołem. Owszem, łapała się innych zajęć, wystąpiła też w epizodzie filmowym, ale nie sprawdziła się i szybko zakończyła przygodę z kinem. Sosnowski patrzył teraz na nią z podziwem, a zarazem z niepokojem. "Lea Niako" to był jej pseudonim artystyczny. Naprawdę nazywała się Maria Kruse. Była jego agentką, zapisał ją w rejestrze jako Antoinette 2-31. Sosnowski wiedział również o tym, że Niako pracowała nie tylko dla niego, lecz była także informatorem samego szefa Kapliczki ‒ Richarda Protzego. To ona informowała kapitana o poczynaniach Polaka. Przed kilku miesiącami stosunki Niako i Sosnowskiego zaczęły się psuć. Powodem podobno była kobieca zazdrość. Agentka liczyła widocznie na stały związek z majorem, tymczasem miała dowiedzieć się o jego planach matrymonialnych względem wymienionej w tytule artykułu Benity von F.
Lea Niako, powód trosk Sosnowskiego, zakończyła taniec i sala zabrzmiała długimi owacjami. Występ był udany. Publiczność podniosła się z miejsc i powoli zmierzała do wyjścia. Dla osiemdziesięciorga z widzów, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, bynajmniej nie zakończył się jeszcze wieczór. Oni dostali specjalne zaproszenie od Sosnowskiego, który chciał ich widzieć w swoim mieszkaniu przy Lützowufer. Nie należało ono do skromnych. Kamienica wznosiła się nieopodal mostu przerzuconego przez Landwehrkanal, stąd było już tylko kilka kroków do parku Tiergarten, od którego cała dzielnica przyjęła nazwę. Z Lützowstraße na Lützowufer nie było daleko. Kilkanaście minut po skończeniu występu Niako kamerdyner wpuszczał pierwszych gości do mieszkania majora. Gospodarz był już na miejscu. Nim minęła godzina 23.00, druga, nieoficjalna część wieczoru rozpalała się ogniem wzajemnej adoracji, zaś iskrą była Niako, tym razem w towarzystwie matki.
Lecz w mieszkaniu Sosnowskiego zabrakło najważniejszych gości: trzech kobiet, które porwał on za sobą w wir szemranych spraw ‒ Benity, Renate oraz Irene. Nie były spóźnione. Każdą z tych pań pochłonęły prywatne sprawy. Benita von F. została w domu, by cieszyć się towarzystwem męża. Renate von Natzmer wyjechała na Pomorze, gdzie pod opieką rodziny próbowała zapomnieć o nurtujących ją kłopotach. Irene von Jena wybrała się do Pragi.
O tym, co działo się piętro niżej, w mieszkaniu Sosnowskiego, informował Patschowsky’ego narastający gwar. Raut nie zdążył się jeszcze rozkręcić, kiedy zadowolony z rozwoju sytuacji Patschowsky dał rozkaz do rozpoczęcia akcji. Jego ludzie wyszli na korytarz cicho, ale wydawało się, że ostrożność jest zbyteczna. Po klatce schodowej rozchodziły się zniekształcone dźwięki muzyki. Uciekały do góry bądź opadały na parter, by odbić się od zamkniętych drzwi wejściowych. Trudno ocenić, czy grało to radio, czy może patefon, istotny był harmider skutecznie zagłuszający kroki sześćdziesięcioosobowej czeredy. Kiedy zeszli na niższe piętro i stanęli przed drzwiami, muzyka była na tyle głośna, że kilkakrotnie musieli naciskać guzik dzwonka. Wreszcie ktoś otworzył. Nie czekali na zaproszenie. Pchnięte drzwi z hukiem uderzyły o ścianę, ktoś przytrzymał je, by nie tarasowały przejścia. Tumult z korytarza szybko przeniósł się do najbliższego pokoju, a w chwilę potem w przedpokoju pojawił się zaskoczony hałasem Sosnowski.
Powyższy fragment pochodzi z książki Kacpra Śledzińskiego "W tajnej służbie. Wojna wywiadów w II RP", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.