Jest tak: wybucha rewolucja w Rosji, potem władzę przechwytuje Lenin z kumplami, zabijają cara wraz z rodziną i mamy komunizm. Ustrój, gdzie każdy ma według potrzeb i zasług. Nie zmienia to w żaden sposób konieczności posiadania pieniędzy lub innych środków płatniczych. Na przykład złota. W dużej ilości. Dobrze ponad pięćset ton, bo tyle caratowi udało się zgromadzić w skarbcu, a panom bolszewikom udało „znacjonalizować”. Sęk w tym, że mamy dopiero początek roku 1918, komuniści rządzą jedynie w kilku dużych miastach oraz na obszarze między Moskwą a Petersburgiem. Pozostałe części Rosji są w rękach Niemców, białych, Czechów, Japończyków i Bóg wie, kogo jeszcze. Chaos jak podczas każdej wojny domowej, a że kraj wielki to i bałagan proporcjonalny do obszaru. Lenin wydaje rozkaz: załadować złoto do pociągu i przetransportować w inne miejsce. To odpowiedzialne zadanie przypada młodemu oficerowi Czeka, Iwanowi Każedubowi, pupilkowi samego Feliksa Dzierżyńskiego. Pełen zapału i wiary w cuda komunizmu Iwan
energicznie zabiera się do wykonania polecenia. Nie wie biedak, w co się wpakował w swej świętej naiwności i chęci zwyczajnego, biurokratycznego przypodobania się zwierzchnikom. Losy złota carskiego nie były wcale obojętne innym graczom na rosyjskim stoliku. Dość powiedzieć, że w pociągu roi się od szpiegów. Najważniejszym z nich jest młoda Polka Wanda Landowska, chwilowo na usługach Amerykanów. Pociąg prowadzi Chińczyk, który okazuje się japońskim oficerem wywiadu, kapitanem Kiderą. Młoda telegrafistka Salomea Szlifersztajn nie jest związana z żadnym z mocarstw, a jedynie z syjonistami, którzy za carskie złoto chcą sobie kupić Nowy Izrael. Oczywiście na użytek akcji wszyscy są dzielnymi i wiernymi komunistami, a Wanda nawet osobistą przyjaciółką Włodzimierza Iljicza, nie ma więc żadnych powodów, by młody Każedub kogokolwiek o cokolwiek podejrzewał. Jedzie tedy pociąg od stacji do stacji, zawierucha wojenna rzuca nim, gdzie popadnie, mijają dni, a potem miesiące, a jak się to wszystko skończy...
No właśnie. I tu jest główny problem, jaki mam z tą powieścią. Pochwalić wypada autora za pomysł, za fantastycznie odrobioną lekcję historii, przygotowanie merytoryczne, przy którym nawet cały rozdział opisu lokomotywy ciągnącej bezcenny skład nie był ani trochę nudny. W polskiej literaturze ze świecą ostatnio szukać tego typu książek, łączących akcję, przygodę, refleksję historiozoficzną, jednocześnie zdystansowanych i zaangażowanych. Rasowa powieść, którą nosi się pod pachą, nie odpuszcza jej nawet w kolejce do dentysty. I to nawet nie ze względu na chęć poznania ciągu dalszego, raczej przyjemności obcowania z utalentowanym piórem – Mirosław Bujko pisać potrafi, wie, co chce powiedzieć i w jaki sposób, aby czytelnik z jednej strony czuł zwykłą przyjemność czytania i napawania się fabułą, z drugiej cieszył się, że nie obcuje z czymś trywialnym. Szeroka, epicka panorama historyczna jest ukazana z równym talentem, jak malutkie intryżki i gierki w ciasnych przedziałach pociągu. Bohaterowie doskonale
zindywidualizowani, również językowo, autor sporo się napracował, obdarzając ich tak wyraźnymi charakterystykami, w zamian uzyskując zaczyn wielkiego dramatu, wybuchającego w epilogu.
Właśnie. Zakończenie. Pochłaniając setki stron tej powieści usilnie zastanawiałem się, gdzież to tory się podówczas kończyły, dokąd ów złoty pociąg zmierza. Iwan Każedub stracił nad tym panowanie, nikt nie miał pomysłu na pięćset ton szlachetnego metalu, a autor, rozwinąwszy wiele wątków, niektóre z nich nazbyt nerwowo poprzycinał. Jest to tym bardziej drażniące, że nie czuje się pewnej arytmii fabularnej w planie czasowym, o ile w pierwszej części autor radzi sobie z retardacją za pomocą retrospekcji, o tyle pod koniec nie ma się kompletnie poczucia przyspieszenia. Może to przez jednostajny stukot kół pociągu, może przez zamrożenie akcji, rezultat był tego taki, że zamknąłem książkę po ostatnim zdaniu i nie mogąc wyjść ze zdziwienia, że już po wszystkim. Ale i tak było więcej niż dobrze.