Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:03

Pan G. i inni

Czy mamy zaczynać każdą nową stronę od głębokiej zadumy nad sprawami świata tego i tamtego (choćbyśmy akurat tłumaczyli komiks albo pisali reporterską książkę o sztabie wyborczym Obamy)? Siedzieć przy stole z poważnymi minami i dyskutować o ludzkiej doli i niedoli?

Pan G. i inniŹródło: Inne
d1b7dlw
d1b7dlw

Bawi nas nieco, że Instytucja podzieliła nas płciami – pisarki mieszkają w domu przerobionym pięknie ze starej stodoły (co widać tylko w centralnym holu, otwartym w górę na siedem, może osiem metrów – tam, gdzie kiedyś zrzucano siano, wiszą teraz ogromne obrazy, kupione do zbiorów Instytucji od artystów, przyjeżdżających tu na plenery); pisarze po sąsiedzku – na górze dwa pokoje i łazienka, na parterze cztery pokoje i dwie łazienki, szare wykładziny, proste, ładne meble: stół do pracy, krzesło, szafa, wygodny fotel i ogromne łóżko, bo Amerykanie pojedynczych łóżek nie uznają. Po obu stronach stołu ogromne, rozsuwane okna do samej ziemi, przez które stópką bosą, stópką bosą można sobie ranną rosą, ranną rosą wyjść na trawnik i pójść dalej, w las albo na łąki, albo w rozległy park z rzeźbami. Za oknami przez cały dzień widać biegające sarny, pogryzające coś króliki, pręgowce, przemykające pod liśćmi i polatujące nad kwiatami kolibry.

Główny dom to stara, dziewiętnastowieczna jeszcze farma: od przodu ganek, od tyłu taras nakryty daszkiem na białych kolumnach, wycinanych we frymuśne wzory. Brak tylko siwego brodacza w kapeluszu, siedzącego na bujanym fotelu ze strzelbą w rękach i z myśliwskimi psami, wylegującymi się obok w resztkach popołudniowego słońca (po kilku dniach dowiaduję się, że dawni właściciele tu zostali – w parku, między rzeźbami widać ich groby z polerowanego kamienia; rodzina zjeżdża co roku na Święto Dziękczynienia, ponoć w pięćdziesiąt osób). W głównym domu jest biblioteka, salon z kominkiem, pralnia z amerykańskimi pralkami, które wyglądają jak Franie utuczone na hormonach wzrostu do rozmiarów pułkowo-fabrycznych, dalej kuchnia z obfitymi, uzupełnianymi na bieżąco zapasami i jadalnia, do której codziennie o siódmej wieczór wszyscy schodzą się na wspólną kolację, przygotowywaną przez dojeżdżających z okolicy mistrzów kuchni. Za każdym razem inną i za każdym razem wyśmienitą.

Jest nas czasem ośmioro, czasem dziewięcioro – niektórzy przyjechali na krótko, na dwa tygodnie, skończyć coś, przejrzeć, inni na półtora miesiąca. Luisa, Portugalka, dopracowuje adaptację Księcia Hamburga; Izraelczyk Agur konsultuje ze mną realia życia w przedwojennej Polsce, bo kończy powieść o żydowskim chłopcu, przechowanym przez polską rodzinę; Szwajcarko-Niemka, Nora, uczy się od Agura hebrajskiego, ale też znika w swoim pokoju na całe godziny, żeby pisać „coś swojego”; Ugandyjka Glaydah, pisarka i położna, jest bardzo tajemnicza i niewiele mówi – ani o swoim pisaniu, ani o czymkolwiek innym. Są też Amerykanie: James przerabia sztukę, Edward tłumaczy francuski komiks, Alison kończy na akord historię literatury azjatyckoamerykańskiej, ale przyjechała tutaj podłubać w książce, którą pisze już od kilku lat; któregoś dnia dostaje od wydawcy e-mail z okładką i pokazuje wszystkim wydruk; promienieje radością, a my rozumiemy to doskonale, bo wszyscy kiedyś dostaliśmy projekt okładki pierwszej powieści.

Każdy z tych ludzi jest całą kopalnią historii i anegdot, ba, każdy dysponuje znakomitym darem opowiadania, więc co wieczór kolacja składa się nie tylko z wyśmienitych dań, ale i z wyśmienitych konwersacji: o słynnych amerykańskich oszustach, o złośliwych koleżankach szkolnych, o nadopiekuńczych żydowskich matkach, o zombie. Glaydah boi się historii o zombie, ale można ją za to wyciągnąć na opowieści o zwierzętach w ugandyjskich baśniach albo o przyjmowaniu porodów, Luisa puszcza, raz za razem, komentarze tyleż błyskotliwe, co ponure, które zawstydziłyby nawet Woody'ego Allena, Nora, ze swoim operowym, gromkim głosem i znakomitym poczuciem humoru przerzuca się żartami z Alison, jedna gra słów goni drugą, opowieści odpalają się od siebie nawzajem jak zapałki w zamkniętym pudełku. W weekendy przyjeżdżają w gości redaktorzy pism literackich, wydawcy, agenci, tłumacze, i jest bardziej roboczo, ale i wtedy idą w ruch anegdotki o słynnych pisarzach, dziwactwach wydawców, spektakularnych sukcesach knotów i
klęskach arcydzieł (i odwrotnie).

d1b7dlw

Jesienią są tu tylko pisarze, ale latem zjeżdżają się i malarze, i rzeźbiarze, i tancerze, od niedawna nawet architekci, którzy mieszkają w różnych częściach tej rozległej posiadłości, pełnej przedziwnych obiektów (Instytucja zamawia u rzeźbiarzy dzieła i ustawia je w parku, wokół zarośniętego jeziora, prawdziwego uroczyska, wylęgarni komarów – z daleka widać wysokie, stalowe konstrukcje, kamienne głowy i pomarańczowy wyświetlacz: spacerującą niestrudzenie kobietę). Dom na wzgórzu upamiętnia słynnego niemieckiego wydawcę i każdy z budynków nosi nazwisko jednego z przyjaciół-współfundatorów. W środku ich zdjęcia, krótkie wspomnienia. Któregoś dnia mamy wspólne czytanie dla miejscowych gości, którzy przyjeżdżają z okolicy; jest zaskakująco tłumnie. Ktoś pokazuje mi wysokiego, siwego pana w skórzanej kurtce – to pan G., real estete, to on teraz na to wszystko łoży.

Za takimi Instytucjami zawsze ktoś stoi; nawet jeśli fundatorem jest bezosobowe państwo, nic by z tego nie wyszło bez jakiegoś Danny'ego, jakiejś Adele, jakiegoś Jose, jakiejś Annunziaty, zawsze ktoś wysyła tysiące maili, znajduje sponsorów, pisze i zgłasza projekty. I ktoś przychodzi z pieniędzmi, ktoś sobie – no, może nie od ust, ale od konta – odejmuje, żeby wspierać takie miejsca. I pisarzy, których nikt właściwie nie rozlicza z tego, czy coś napisali, czy tylko leżeli do góry brzuchem i opychali się befsztykami i ptifurkami (choć akurat o to martwić się nie należy – pisarze to ludzie zajęci i skoro udało im się wykroić z kalendarza taki wyjazd, to pracują jak najęci). Tak, ulgi podatkowe – ale jeśli nawet, to tyle przecież jest innych możliwości, tylu potrzebujących: chorych, sierot, uchodźców, ubogich. Czemu – myślę sobie? Czemu pan G. odczuwa taką potrzebę, żeby część zysków ze świetnie (najwyraźniej) prosperującej firmy przeznaczać na pisarzy-darmozjadów z całego świata? I na rzeźbiarzy? I na
artystów? Przyjeżdża tu w weekend tyle kilometrów z Nowego Jorku swoim czerwonym (jakżeby inaczej?) ferrari i słucha ośmiu czytań, każdego z innym akcentem (bo nawet Amerykanie pochodzą z różnych stron Stanów). Po co?

Dopiero potem, po kolacji, dowiaduję się – jest to, jak się okazuje, wiedza powszechna, a nie żaden skrywany sekret – że lata temu pan G. przeżył osobistą tragedię: jego małemu synkowi udało się niepostrzeżenie wyjść z pokoju, zejść po schodach i otworzyć drzwi do ogrodu; utonął w basenie. W sąsiednim stanie – opowiada ktoś inny, a ja poprawiam drewno w kominku – jest słynny dom pracy twórczej, który mieści się w wielkiej, dziewiętnastowiecznej rezydencji, należącej niegdyś do magnata prasowego. Jego żona zachorowała na dyfteryt i kiedy była już bliska śmierci, przyprowadzono do niej dzieci, by mogły się pożegnać z matką. Ona wyzdrowiała, one zaraziły się i oboje zmarły. Jakiś czas później prasowy magnat, wciąż jeszcze noszący żałobę, pędził pociągiem na ważne spotkanie i golił się rano w swoim luksusowym przedziale. Maszynista gwałtownie zahamował, golono się wówczas brzytwami. Zbolała wdowa ofiarowała swój wielki dom pisarzom.

Prawie dwa lata temu spędziłem miesiąc w podobnej instytucji w Berlinie: pięknej willi z końca XIX wieku nad brzegami Wannsee. „Zaryzowaną”, czyli przejętą od wywłaszczonego żydowskiego inżyniera, willę przekazano komórce badawczej, która wynajdowała jednoosobowe U-booty; po wojnie alianci mieli tam swoje „kasyno i hotel”, co oczywiście było daleko idącym eufemizmem na przybytek zupełnie innego rodzaju. Posępne sprawki w pięknych wnętrzach.

d1b7dlw

Czy to przypadek – myślałem sobie, siedząc w zupełnie już pustym salonie i słuchając, jak za oknem przemykają zwierzęta – że takie miejsca i fundujący je ludzie są w szczególny sposób „dotknięci”? Może ci, którym los sprzyjał, którzy dziedziczyli wielkie majątki albo zdobywali swoją pracowitością, mądrością czy sprytem wielką fortunę, dopiero kiedy dotknęło ich nieszczęście większe od wszystkiego, co wymierne w liczbach i słupkach, zwracali się ku książkom i w nich szukali odpowiedzi? Czy je znaleźli? Czy to współczesna forma ekspiacji, zaklęcia miejsca, losu, wydarzeń? Jeśli nie znajdujemy pocieszenia w żadnej z religii, to zostają nam chyba tylko sztuka i literatura. Nie wyjaśnią cierpienia ani zła, bo tych nic nie wyjaśni, ale pomogą – jeśli nie nam, to kolejnym pokoleniom – znosić je w bardziej świadomy sposób.

I – myślałem dalej, gałęzie szurały o szyby, a w kominku ogień dogasał i było tak ładnie i posępnie, że aż kiczowato, jak na wiktoriańskim oleodruku, jak na ilustracji do sióstr Brontë – co z tego wynika dla nas, „ludzi pióra” (określenie, którego nie znoszę), którzy przyjeżdżają do Instytucji, zajadają się tymi pysznymi kolacjami, zaśmiewają się przy stole, rozmawiając o zombie i pisarskich dziwactwach, wylegują się na słońcu i pstrykają zdjęcia sarnom? Czy mamy zaczynać każdą nową stronę od głębokiej zadumy nad sprawami świata tego i tamtego (choćbyśmy akurat tłumaczyli komiks albo pisali reporterską książkę o sztabie wyborczym Obamy)? Siedzieć przy stole z poważnymi minami i dyskutować o ludzkiej doli i niedoli? Czy po prostu – rzetelnie robić swoje, w takim tempie, na jakie nas stać, żartując, chodząc na spacery, plotkując między jednym domem a drugim, w Instytucji, w upstate New York, w Ameryce, w świecie, którego częścią są ludzie, ich tragedie, ich radości, ich książki, a także, nie zapominajmy o
nich, spora ilość saren, kolibrów i pręgowców (które również rzetelnie robią swoje, skacząc, węsząc, przygotowując zapasy na zimę)?

d1b7dlw
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1b7dlw