Opowieści o tym co było kiedyś, mają zwykle charakter umoralniający. Jakby ci, którzy przeżyli swoje, na siłę starali się uchronić nas przed popełnieniem kolejnych błędów. A wiadomo, że młodym raczej trudno „przemówić do rozsądku”. Opowieść o chasydzkim książątku, które marzyło o matce, takiej jak ta Słowackiego, jest inna i prawdziwie warta poznania. Nasz bohater, Maks urodził się w 1920 roku, jako „wnuk starego rabina z Sz.”. Choć nie wolno mu się było do tego przyznać. Wychowany zaś został przez Kraków i w jakiś dziwny sposób, a może poprzez zakusy przeznaczenia, zagubił się wtedy, gdy wszyscy Żydzi parli do Palestyny. On został.
Czy to przez zgorzknienie, czy dziwną żałość, opowiada nam teraz o swoich miłosnych uniesieniach oraz zabawnych często, kryminalnych intrygach. Tak naprawdę mówi o życiu, które było dziwnie magiczne, ale i zarazem przerażająco prawdziwe. Jest to i opowieść chłopca, i mężczyzny, i starca. Opowieść, która przeplata wątki, jakby nagle wszystkie myśli pragnęły się wydostać na zewnątrz. Może i zabłysnąć? Są to opowiastki o problemach młodości, na przykład o Indianach i Manitou, też o zwyczajnej, nie mogącej przecież nie wystąpić miłości. To też strofy o zwyczajności życia. Zwyczajności, która jakby na złość, obdarzyła chłopca żydowskim pochodzeniem i aby bardziej mu dopiec, też i życiem, w „ciekawych czasach”. Może aż nazbyt ciekawych. To opowieść mężczyzny, ale nie smętne wyznaniami zbolałego Żyda. To zabawa, którą umiał odnaleźć nawet wtedy, gdy było źle. Ale zarazem smutna i gorzka zabawa. Opowieść jak najbardziej prawdziwa, bo i po co kłamać. W końcu robił to tak długo.
To zabawne, ale książka przypomina początkowo młodzieńczy pamiętnik. Jeden z takich, których teraz wiele na rynku. Zabawna, miejscami aż przeraźliwie, męcząca brzuchy wplecionymi żartami o cadykach i rabbim. Jest to też książka zabawnie nieuporządkowana, jakby była naprawdę pisana od serca; jakby była spełnieniem marzenia. I nawet mimo iż opowiada często o ciężkich czasach pisana jest z uśmiechem. Autor manewruje w czasie, jaki dany mu było przeżyć, nie bacząc na chronologię. On bawi się dygresjami. Porównuje to, co wydarzyło się kiedyś, do tego, co jeszcze ma przy sobie. Co tego, co dane jest mu przeżywać, jak Baudolino Umberto Eco, czy upadające wieże WTC.
Książka jest miejscami refleksyjna, jakby nagle pisarz, przestawał spisywać pamiętnik, a spoglądał w okno. Jakby nagle pozwalał obrazom zwyczajnie przelatywać przed oczami, jakby żałował. Ale tylko na chwilę, by potem znowu się uśmiechnąć i pisać dalej. I gdzie ta tytułowa złość? Otóż wszędzie. Złość specyficzna, możliwa do odczytania tylko wtedy, gdy naprawdę pozwolimy książce nas poprowadzić. Gdy pozwolimy się porwać historii, opowieści, która często przypomina bajkę. Bo to złość na to, na co wściekli jesteśmy wszyscy. Złość na to, na co należy być wściekłym. I choć autorowi naprawdę wszystko jedno... to i tak, kto wie, czy to w ogóle była prawda?