Osobiście jestem zdania, że każdy autor, wyrażający zgodę na przekład swojej książki na dowolny język, powinien mieć prawo do zabronienia tłumaczowi i zagranicznemu wydawcy zbyt daleko idących ingerencji w sens tytułu dzieła. Oczywiście, jeśli ten tytuł zawiera jakąś nieprzetłumaczalną grę słów, musi istnieć pewien margines dowolności; trudno jednak przypuszczać, by tak rzecz się miała z najprostszym pod słońcem wyrażeniem, ze zrozumieniem którego nie powinien mieć kłopotu średnio zdolny uczeń po pierwszym miesiącu nauki rosyjskiego. Niewątpliwie więc zamiana oryginalnego tytułu Mnie 46 na patetyczną frazę Na imię mi kobieta była celową inicjatywą polskiego tłumacza i/lub wydawcy, pragnącego w ten sposób podkreślić feministyczną wymowę całości. Teraz nie mamy już cienia wątpliwości, że leży przed nami autobiografia nie jakiejś zwykłej „sowietskoj żenszcziny”, lecz postaci przywiązującej do swej płci wielką wagę. Sam motyw kobiety, duszącej się w narzuconych z zewnątrz kajdanach konwenansu, nie jest w
literaturze niczym nowym – zupełną nowością natomiast jest opowieść o narodzinach orientacji feministycznej w realiach największego europejskiego bastionu komunizmu. I właśnie te realia, przedstawione z chłodnym obiektywizmem zawodowego reportera, są jednym z najmocniejszych atutów książki.
Czytelnikowi będącemu w przybliżeniu rówieśnikiem autorki życie codzienne w Związku Radzieckim mogło wydawać się cokolwiek nudne i sztuczne, jak znane z podręczników przesycone frazesami lukrowane opowiastki o przodownikach pracy i dzielnych pionierach; przedstawiciele młodszych generacji, nie nauczani od wczesnych lat szkolnych sąsiedzkiego języka, nawet i takiej wiedzy byli pozbawieni. Po upadku berlińskiego muru (albo nieco wcześniej, w ramach „drugiego obiegu”) jedni i drudzy poznali ponurą rzeczywistość czystek, więzień i łagrów. Ale co kryło się pomiędzy tymi obrazami? O tym właśnie traktuje pokaźna część wspomnień Arbatowej: o walce o godność i autonomię jednostki w ramach powszechnej kolektywizacji, o kwitnącej (również w życiu prywatnym) obłudzie i zakłamaniu, o prymitywizmie moralnym i umysłowym licznych beneficjentów komunistycznego państwa.
Urodzona w roku 1957 i dotknięta we wczesnym dzieciństwie kalectwem z powodu choroby Heinego-Medina autorka zaznała w szczególny sposób „dobrodziejstw” radzieckiego systemu edukacji i opieki zdrowotnej. Jej relacje ze „specjalnego internatu (...) stworzonego po to, by chore radzieckie dzieci były szczęśliwe”, nie są co prawda tak drastyczne, jak wstrząsająca opowieść innego świadka tych samych czasów, Rubena Gallego (Białe na czarnym), ale i tak wystarczające, by normalnie myślącego i odczuwającego człowieka przepełnić mieszaniną zgrozy, obrzydzenia i gniewu. Podobne uczucie ogarnia nas, gdy czytamy, jak w tym społeczeństwie rzekomego równouprawnienia, dającym kobietom wstęp na suwnice, za profesorskie katedry i nawet na pokład statku kosmicznego, traktowano studentów i pracowników płci żeńskiej. Niedwuznacznie nagabywane i zastraszane, kobiety często godziły się na funkcjonowanie w określonych strukturach na zasadzie „przez łóżko do awansu”; jeśli zaś, jak autorka, miały odwagę opierać się podobnym
sugestiom, musiały liczyć się z szykanami, czasem i z ostracyzmem na polu zawodowym. Ci sami mężczyźni, bez oporów korzystający z wdzięków podległych sobie niewiast, w życiu prywatnym preferowali skrajnie patriarchalny model rodziny, w którym rola głowy domu często ograniczała się do przyjmowania hołdów od żony i dzieci oraz do stawiania im wymagań i warunków. Normalnym odruchem w takiej sytuacji bywa bunt – a że każdy buntuje się jak umie (i jak może...), nader często głównym owego buntu przejawem było poszukiwanie namiastki szacunku i uczucia w licznych przypadkowych związkach erotycznych. O tym Arbatowa pisze z rozbrajającą szczerością... tyle, że na tle niepowstrzymanego zalewu nie tylko szczerej, lecz wręcz ekshibicjonistycznej literatury pamiętnikarskiej nie robi to już specjalnego wrażenia.
Również pod względem literackim książka nie jest szczególną rewelacją; początkowo czułam się trochę rozczarowana, nie umiejąc w dziele osoby zawodowo parającej się pisaniem odnaleźć ani połowy tej lekkości i wyrazistości obrazowania, jaką cechują się wspomnienia nie tylko jej kolegów po piórze (weźmy dla przykładu Wędrówki pamięci Okudżawy, Analfabetkę Kristof), ale nawet autorów nie będących z wykształcenia humanistami (Wysoki zamek Lema, Znaczy kapitan Borchardta). Z drugiej jednak strony, tym, czego poszukujemy w pierwszym rzędzie we wspomnieniach innych ludzi, nie jest wszak finezja wypowiedzi, lecz jakiś kawałek prawdy o pewnym wycinku ziemskiej czasoprzestrzeni. To zadanie spełnia książka Arbatowej bez pudła; szczególnie godne uwagi są wspomniane już opisy funkcjonowania radzieckiego systemu edukacji oraz kuriozalnych stosunków panujących w sowieckim (i post-sowieckim) światku literackim. Tego nie znajdziemy nigdzie – warto więc potraktować książkę jako interesujący dokument i przeczytać,
omijając ewentualnie przydługawe relacje z kolejnych romansowych przygód autorki i jej licznych znajomych.