"One płoną jaśniej". Noc poślubna, która wszystko zmieniła w życiu dziewczynki
Urodziła się skazana na dożywotnie cierpienie – jak wszystkie kobiety z małych indyjskich wiosek. Tam nie liczy się, czy jest się siostrą, żoną czy matką. Tam kobieta jest niewolnicą. Purnima przekonała się o tym okrutnie w dniu ślubu.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Otwarte publikujemy przedpremierowo fragment książki "One płoną jaśniej" Rao Shobha.
Dom jej męża w Namburu nie był chatą. To był prawdziwy dom, zrobiony z betonu, piętrowy. Miał cztery pokoje na parterze i jeden duży na piętrze, a pozostała część dachu służyła jako taras. Tutaj wieszano pranie, a w najgorętsze noce lata wszyscy przynosili swoje maty i spali pod gwiazdami. Ale teraz to się miało skończyć. Teraz będą tutaj mieszkać Kiśore z Purnimą i tutaj Purnimę odprowadzono na ich pierwszą wspólną noc. Purnimie towarzyszyła jej młodsza kuzynka w charakterze przyzwoitki, a jej nowa teściowa i nowa szwagierka przywitały je u drzwi z zapalonym arthi. Purnima spojrzała na palce u stóp.
Grali w jakąś grę, ona i jej nowy mąż, podczas gdy pozostali krewni dodawali im otuchy. To była gra z najdawniejszych czasów: ta sama gra, te same zasady. Mosiężny dzban z wąską szyjką napełniono wodą. Wrzucono do niej pierścień. Chlup. Do wody. Musieli włożyć do środka prawe dłonie, tylko prawe, wygrywał ten, kto pierwszy złapał pierścień. Wąski otwór dzbana był najważniejszy – ręce musiały się spotkać. Palce musiały się spleść. Gra wstępna – między dwojgiem obcych sobie ludzi – miała prowadzić do seksu. Pierwszego seksu.
Zobacz: Polska gwiazda Bollywood żali się na traktowanie kobiet w Indiach
Purnima wyciągnęła rękę i natychmiast poczuła odrazę. Zamiast pięciu dotknęła trzech palców. Kciuk i mały palec trudno nazwać palcami, więc został tylko jeden. I ten jeden ocierał się o jej palec, kciuk drugiego – ocierał się o wskazujący, o ten zmielony – jak wilgotne, surowe mięso. A potem nic, środkowego palca po prostu nie było. Jakieś przeoczenie. Uśmiechnęła się nieśmiało, próbując ukryć odrazę. To jest twój nowy mąż, powiedziała sobie. Twoje nowe życie. (...)
I wtedy zaczęły płynąć łzy – zanim zdołała je powstrzymać, podczas gdy jej palce wciąż szukały pierścienia, ale nie na serio, bo już wiedziała, że on wygra, a raczej że ona przegra – ale łzy nie miały znaczenia, ponieważ nikt ich właściwie nie zauważył, a nawet gdyby zauważyli, uznaliby je błędnie za łzy radości.
Tego wieczoru, kiedy skończyło się popołudnie wypełnione grami i subtelnymi igraszkami państwa młodych, Purnimę wykąpano, ubrano w białe sari, a jej włosy ozdobiono kwitnącym jaśminem. Podano jej szklankę ciepłego, pachnącego szafranem mleka dla nowego męża, a ona zaczęła wspinać się po schodach do pokoju na dachu. Wolno. Tak wolno, że jej młoda kuzynka, która jej towarzyszyła razem z kilkoma krewniaczkami Kiśorego, zerkała na Purnimę i myślała, że znowu zacznie płakać. (...)
Spojrzała na drzwi. Wzdłuż górnej framugi wisiała girlanda z młodych zielonych liści mangowca. Same drzwi były pokryte świeżą warstwą zielonej farby i pobłogosławione kropkami czerwonego kumkumu i kurkumy. Stała przed nimi i nasłuchiwała. Nie jakiegoś odgłosu ze strony nowego męża, który – jak wiedziała – czekał za nimi, ale czegoś innego, czegoś, czego nie mogła nazwać. Może głosu prowadzącego ją gdzie indziej, może ku krawędzi dachu, może na samą jego krawędź. Ale panowała cisza. Szklanka z mlekiem, którą trzymała w dłoniach, ostygła.
Postawiła szklankę obok drzwi i wyszła na środek tarasu. Beton parzył jej nagie stopy, ale właściwie tego nie zauważała. Spostrzegła coś świecącego na środku tarasu, lecz kiedy podeszła bliżej, ujrzała, że to tylko papierek po irysku. Cóż ona sobie wyobrażała, że co to było? Moneta? Klejnot? Purnima nie wiedziała, ale była tak rozczarowana, że siadła obok papierka i wpatrywała się weń.
– Mógłbyś być diamentem – powiedziała do niego. A potem dodała: – Mógłbyś być wszystkim.
Papierek też się w nią wpatrywał. Teraz prawie już zapadł zmierzch. Ochłodziło się trochę, ale popołudnia wciąż paliły gorącem, temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni i beton, na którym siedziała Purnima, wciąż był nagrzany. Nie obchodziło jej to. Teraz obchodziło ją to, że kiedyś, kiedy miała trzy czy cztery lata – to było jedno z jej najwcześniejszych wspomnień – poszła z matką na targ po warzywa.
Kiedy wracały do domu, matka zatrzymała się w sklepie, by kupić gram goździków. Purnima patrzyła na puszki stojące na kontuarze wypełnione czekoladowymi cukierkami, ciasteczkami i iryskami. Poprosiła matkę, żeby kupiła jej jeden. Ona nawet na nią nie spojrzała. Powiedziała: "Nie. Nie mamy pieniędzy".
(...)
Podeszła do drzwi, za którymi czekał jej nowy mąż i pewnie już zasnął, podniosła szklankę zimnego mleka. Widziała drobinki kurzu pływające na pomarszczonym kożuchu. Patrzyła na nie i postanowiła dać się im przekonać. Trzymaj się, mówiły, trzymaj się mocno na powierzchni i pozwól, by niosły cię wody, kremowe, syte, białe wody. Dokąd miałyby ją zanieść? Nie wiedziała, ale za drzwiami był mężczyzna, który nie był jej ojcem. I do którego teraz należała. I już samo to było jakąś poprawą, już samo to było jakimś lepszym miejscem.
W pokoju stały łóżko, drewniana szafa z długim lustrem obramowana wzorem pnączy pełnych jagód, biurko i telewizor. Telewizor! Nikt w Indrawalli nie miał telewizora. Kiśore zobaczył, jak ona wpatruje się w niego, i rzekł:
– Nie ekscytuj się tak. Nie działa.
Oderwała wzrok od telewizora i znów spojrzała na szklankę mleka, którą trzymała w rękach. Wziął ją od niej i postawił na małym okrągłym stoliku obok łóżka. Leżące na nim cienkie żółte prześcieradło było okryte płatkami róż ułożonymi w kształt serca i Purnima zastanawiała się, kto to zrobił, kto ułożył je w ten sposób. To był tak czarowny gest, tak nieoczekiwany, że zapragnęła usiąść na krawędzi łóżka – ostrożnie, żeby nie naruszyć płatków – i patrzeć na nie. Po prostu patrzeć.
Ale Kiśore nie wydawał się w ogóle zainteresowany sercem, ponieważ bez żadnego wstępu pociągnął ją na łóżko, szarpnął fałdy jej sari i zaczął ryć głową, wilgotnymi wargami w wycięciu jej bluzki, jego palce dźgały jej piersi, jakby to były surowe ziemniaków. W narastającym pomieszaniu Purnima nie dostrzegła, co się w nią wbiło. Wydała skowyt, zbyt przerażona, by krzyczeć, ale teraz Kiśore pochrząkiwał, leżąc na niej. Nie mogła się zdecydować – patrząc na jego twarz, na jego grymasy, jego drgnienia – co bardziej boli, czy kiedy ta rzecz wchodzi w nią, czy kiedy wychodzi. Ale wtedy to się skończyło. Tak po prostu.
Po ostatnim pchnięciu Kiśore spojrzał na nią i się uśmiechnął. Prawdziwym uśmiechem. A ona pomyślała: tak, koniec końców jesteś człowiekiem, do którego teraz należę. Wtedy on się z niej stoczył i w ciemności, gdy Purnima poczuła aksamit płatków róż, chłodny i przebaczający jak deszcz, on rzekł sennie:
- Lubię wypić dwie filiżanki kawy. Jedną zaraz po wstaniu, a kolejną do drugiego śniadania. Rozumiesz?
Skinęła głową w ciemności. I z całych sił starała się zrozumieć.