Ojciec chciał pozbawić go życia. Grzegorz Polakiewicz nigdy się nie poddał
Nazywają go wędrownym ewangelizatorem, przyjacielem bezdomnych i kardynałów, ludzi nauki, kultury i sztuki. Każde z tych określeń jest prawdziwe.
Pomimo swojej niepełnosprawności trzy razy doszedł do Santiago de Compostela. Grzesiek nie ma prostego życia. Doświadczył wiele. Od dzieciństwa choruje, stracił nogę, jego tata próbował odebrać mu życie, sam przy tym ginąc. Mimo to trudno spotkać człowieka bardziej pogodnego, zawsze gotowego do rozmowy, rady i modlitwy. Człowieka, który zaraża swoim pozytywnym nastawieniem i udowadnia, że po tym, co nas w życiu trudnego spotyka, można się podnieść i iść dalej.
Z Grzegorzem Polakiewiczem, autorem książki "Żyje się tylko raz" rozmawiała Małgorzata Bugaj z RMF Classic.
Małgorzata Bugaj: Grzegorzu, zanim przeczytałam twoją książkę, nie wiedziałam, kim jest Grzegorz Polakiewicz. Gdybym zapytała, kim jest Grzegorz Polakiewicz, co byś odpowiedział?
Grzegorz Polakiewicz: Jestem normalnym człowiekiem i kiedy słyszę, że nikt mnie nie zna i nie słyszał o mnie, to nawet się cieszę, bo o to chodzi. Unikam dużych spotkań i kiedy zapraszano mnie na jedną z imprez na stadionie narodowym, odmówiłem. Staram się chodzić na takie spotkania, gdzie mogę z każdym człowiekiem indywidualnie porozmawiać, odpowiedzieć na pytania.
A co myślisz, słysząc o sobie: "współczesny święty”, czy czujesz się świętym?
Nie jestem święty i każdego wyprowadzam z błędu. Robert "Litza” Fiedrich bardzo trafnie o mnie mówi. Gdy się witamy z chłopakami z Luxtorpedy, zwracamy się do siebie per łajdaku, per grzeszniku, i to dużo trafniej opisuje moją osobę niż określenie "święty”. Co nie zmienia faktu, że jest we mnie żywe pragnienie świętości.
Zmagasz się z niepełnosprawnością, ale ja chciałabym twoją historię opowiedzieć od samego początku. Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
Dzieciństwo było z jednej strony trudne, a z drugiej piękne. Zawsze staram się koncentrować na tym, co było piękne. Nie ma człowieka, który by nie miał trudnych doświadczeń w swoim życiu, i każdy się z tym zmaga. Czy jest popularny, czy jest niepopularny, czy jest biedny, czy bogaty, każdy przeżywa jakieś trudności i ma jakieś bolączki. Tak samo ja, nie jestem tutaj wyjątkiem. Moje dzieciństwo było trudne, bo tata był alkoholikiem. Doszło do tego, że próbował odebrać życie mnie i mamie. Piękne, gdy wspominam dziadków z Gorlic i ich ogromną miłość, pobyty na wakacjach, tamtejsze przyjaźnie, wszystkie szalone rzeczy. To jest dobro, na którym skupiam się i buduję.
Dowiedziałam się, że nie unikasz trudnych tematów, i chciałabym porozmawiać o czymś, co mnie poruszyło. Wspominasz, jak byłeś dzieckiem, miałeś siedem lat, i z wyciągniętymi rękoma biegłeś do ojca, żeby się przytulić, a on cię odtrącił, mówiąc, że się tobą brzydzi. Czy będąc siedmiolatkiem, w ogóle rozumiałeś, co on do ciebie powiedział?
To jest niesamowite, ale wtedy bardzo mnie to poruszyło. Coś na zasadzie bólu wewnętrznego, że mój tata nie chce, żebym do niego podchodził. Z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej rozumiałem te słowa: "brzydzę się tobą”. W dorosłym życiu też były sytuacje, gdy drugi człowiek odmawiał mi miłości, i wtedy wracało to wydarzenie z tatą. Teraz ilekroć spotykam się z moimi przyjaciółmi, którzy są rodzicami, mówię im, żeby zawsze pamiętali, że jeżeli oni odmówią swoim dzieciom miłości, to dzieci nie przestaną kochać ich, ale siebie.
Fragment książki:
"Szukam w pamięci wspomnienia, miejsca, choćby jakiejś chwili związanej z moim tatą, która przywołałaby uśmiech na moją twarz, pozwoliła mi poczuć się szczęśliwym. Ale nie potrafię. Na slajdach mojej pamięci nie mogę znaleźć jego uśmiechu. Jego otwartych ramion. Słów ani gestów miłości. Dłoń otwierał tylko po to, by uderzyć. Usta, by krzyczeć. Pamiętam ucieczki z domu, gdy razem z mamą sypialiśmy kątem po znajomych w strachu przed tatą, bojąc się, że nas znajdzie i zrobi nam krzywdę. Tych miejsc było dziesiątki, ale mocno wbiło mi się w pamięć, jak nocowaliśmy zimą w przybudówce domu ludzi, których znaliśmy tylko z widzenia, bo prowadzili mały sklepik w kamienicy, gdzie mieszkaliśmy.
Było mi zimno, byłem głodny i przestraszony. Wiatr wiał przez dziury w oknach, a na zewnątrz widziałem wzburzone gałęzie drzew, trochę przypominające wzburzone ramiona mojego taty. Zazdrościłem koleżankom i kolegom normalnych domów, rodzin, w których panowała miłość. Nigdy nie zazdrościłem statusu materialnego. Dla mnie nie było ważne to, że inni mieli fajne ciuchy, zabawki, mieszkania, że mogli wyjeżdżać na wakacje, że ich rodzice mieli samochody. Zazdrościłem im tego, że mogą spokojnie wrócić do ciepłego domu i nie muszą się bać, że ich tata znów wróci pijany i zacznie krzyczeć i bić. Zazdrościłem miłości i poczucia bezpieczeństwa, których tak bardzo mi brakowało.
Wczesne lata mojego dzieciństwa były okresem bólu, strachu i odrzucenia. Tata sam był poranionym przez życie i bliskich dzieckiem, a w konsekwencji w dorosłym życiu nie poradził sobie z rzeczywistością, jaką niósł każdy kolejny dzień. Nie potrafił kochać, bo sam nigdy nie doświadczył prawdziwej miłości. Został moim tatą, ale czy był na to gotowy? Myślę, że nie. Nigdy go nie było. Był wciąż nieobecny. Gdy był już w domu, to też jakby go nie było. Nieustannie mam przed oczami jego smutną twarz. Nigdy nie było na niej uśmiechu. Dziś, myśląc o tych chwilach, czuję się tak, jak gdyby nasza relacja była niemą relacją z nieznajomym.
Pamiętam, że zawsze gdzieś przy mnie była mama albo dziadkowie od strony mamy. Pamiętam przedszkolne przedstawienia z okazji Dnia Ojca i tę pustkę: tata nigdy się nie zjawił. Nie miał czasu.
Najmocniej jednak tkwią w mej pamięci wydarzenia, które w dużej mierze odcisnęły swoje piętno na moim późniejszym życiu – na tym, jak spoglądałem na siebie jako dorastający chłopak i wtedy, gdy stawałem się mężczyzną.
Był grudniowy zimny wieczór – tak samo zimny jak mój tata, który chyba nigdy, o ile pamiętam, nie okazał mi miłości. Był akurat w domu po kilku dniach nieobecności, kiedy to przebywał na jakiejś melinie, pijąc i pogrążając się jeszcze głębiej we własnej biedzie. Siedział zafrasowany przy kuchennym stole. Jak zwykle myślami nieobecny, a do tego ze zgoloną brodą. Odkąd go pamiętałem, zawsze nosił brodę, a wtedy akurat ją zgolił. Podszedłem do niego z wyciągniętymi ramionami, jak podchodzi dziecko do ojca, by się przytulić. Bardzo brakowało mi jego bliskości, jego obecności.
Złapał mnie za nadgarstki i odpychając od siebie, głosem przepełnionym agresją, wypowiedział słowa, które zapadły we mnie na resztę życia: "Spieprzaj, bo się tobą brzydzę”. Stanąłem pod drewnianą meblościanką odgradzającą kuchnię od przedpokoju. Moje oczy wypełniły łzy i czułem ogromny żal i przykrość, że ktoś, kto powinien mnie kochać i być gotowy na najbardziej heroiczne czyny, by uczynić mnie szczęśliwym, nie jest wcale bohaterem, a ja budzę w nim obrzydzenie. Te słowa jak ostrze powracały przez lata, przeszywając moje serce i zadając ból. Stały się też początkiem tragedii, która miała się wydarzyć tydzień później.
Nadszedł początek stycznia. Wieczorem wyszliśmy z mamą zrobić niewielkie zakupy i zadzwonić do dziadków. Były to bowiem czasy, gdy chodziło się u nas na pocztę, by przez centralę łączyć się z odbiorcą, bo nie każdy miał dostęp do linii telefonicznej. Zapadł już zmrok. Gdy wróciliśmy do domu, taty nie było, a przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie. Mama wypakowała zakupy, a ja chciałem skorzystać z toalety. Zorientowaliśmy się jednak, że drzwi do łazienki są zamknięte. Zaczęliśmy uderzać w nie, prosząc, by tata otworzył, lecz z drugiej strony dobiegała jedynie niepokojąca cisza. Dostrzegliśmy klucz włożony w drzwi od drugiej strony. Mama roztrzęsiona pobiegła prosić o pomoc sąsiadów. Mniej więcej po półgodzinie udało się wyważyć drzwi i wtedy ujrzeliśmy ten widok: na posadzce łazienki leżał martwy tata, a obok niego mała pralka wirówka, z której najwyraźniej spadł. Uderzył w podłogę potylicą, co było, jak zakomunikował przybyły na miejsce lekarz, bezpośrednią przyczyną jego śmierci. Nad nim zaś wisiały przeznaczone dla nas powrozy.
Był to jeden z najtrudniejszych dni mojego życia: widziałem tatę, który chciał pozbawić mnie życia, i wciąż słyszałem jego ostatnie słowa, które wypowiedział tydzień wcześniej.”
Jako dorosły człowiek rozumiesz, że alkoholizm jest chorobą i twój tata był chorym człowiekiem?
Nie znam dobrze rodziny ze strony taty, ale z perspektywy tych trzydziestu lat widzę, że tata sam nie doświadczył miłości w swoim życiu. Nie był gotowy na to, żeby być ojcem, mężem, żeby zapewnić swojej rodzinie miłość, opiekę i bezpieczeństwo. Być może sam nie czując się kochanym i pełnowartościowym, nie potrafił okazać miłości mnie i mojej mamie.
Mówi się o tobie "ewangelizator”. Czy wiara, która w tobie jest, jest pokłosiem wychowania? Twoja mama jest bardzo religijna. Czy wiara zawsze była w tobie taka silna?
Rzeczywiście, obecność Boga w rodzinie ze strony mamy zawsze była żywa, w tym się wychowałem. Ja jednak lubiłem chodzić swoimi ścieżkami i na tych ścieżkach szukałem Boga. Relacja z Bogiem podobna jest do relacji z przyjacielem. Nie od razu jest wielka przyjaźń, wielkie zaufanie, to trzeba budować latami. Czasami trzeba solidnie zwątpić, żeby odnaleźć miłość Boga i aby do człowieka dotarło, że On jest obok, mimo że wokół się wszystko sypie i wali. Opisuję w książce sytuację, kiedy musiałem odejść z seminarium i wyjechałem w Tatry z myślą, że chcę skończyć z życiem. Tam, modląc się, uświadomiłem sobie, jak mało jest we mnie miłości, wiary i zaufania do Pana Boga.
Chciałem zostać księdzem, chciałem prowadzić ludzi, ale gdzie było we mnie zaufanie? Nie wiedziałem, dokąd iść, bo całe swoje życie podporządkowałem temu, żeby być dla Boga, żeby służyć drugiemu człowiekowi, Kościołowi. Nagle znalazłem się na progu seminarium, w miejscu, w którym nie widziałem żadnej dalszej drogi. Dla młodego człowieka to była tragedia. Wtedy właśnie zrozumiałem, czym jest zaufanie, czyli mówienie: "Panie Boże, nie rozumiem tego wszystkiego, co się wydarza, ale jestem pewien Ciebie i Twojej miłości”. To był przełom w moim życiu, ten moment, kiedy zacząłem uczyć się ufać.
W swojej książce piszesz, że choroba zawsze ci towarzyszyła. Straciłeś nogę. Czy zacząłeś się buntować, czy mając w sobie wiarę, potrafiłeś sobie wytłumaczyć, że wszystko jest lekcją, że jest po coś?
Z chorobą od dziecka nie było mi łatwo. Między innymi wtedy, gdy zachorowałem na cukrzycę i kiedy brałem insulinę, słyszałem od kolegów w szkole, że jestem ćpunem, narkomanem. Bolały te ludzkie reakcje. Teraz jestem głęboko przekonany, że Pan Bóg przygotowywał mnie na coś cięższego, jak np. amputacja. I co jest ważne z perspektywy czasu, zrozumiałem, że Bóg niczego złego, co nas w życiu spotyka, nie chce. To, że spotykają nas odrzucania, choroby, cierpienia, to wynik grzechu i naszego ludzkiego podążania za tym co złe. To ludzie odmawiają nam miłości. Bóg mógłby to zmienić, ale czy wtedy nie zabrałby nam wolnej woli?
To my siebie nawzajem ranimy i przez siebie nawzajem cierpimy. Bóg jest Ojcem, który stoi obok. Ilekroć upadnę, zgrzeszę, doświadczam Jego obecności. Wtedy wracam do Niego przez sakrament pojednania i wiem, że On czeka na mnie z otwartymi ramionami i mnie nie osądza. To taka nasza ludzka cecha, że my bardzo łatwo osądzamy drugiego człowieka. Nie znamy historii jego życia, nie wiemy, przez co przeszedł, ile łez wylał, a łatwo nam wydać osąd.
Czyli jak wytłumaczysz to, co ci się w życiu przytrafiło. Przypadek, przeznaczenie?
Myślę, że to jest konsekwencją różnych rzeczy. To, że straciłem nogę, jest konsekwencją trafienia na złych lekarzy, którzy w odpowiednim czasie nie zdiagnozowali choroby. Potem było za późno. Ale to niesamowite, że jeżeli się Bogu zaufa, to On daje łaskę, żeby to udźwignąć. Kiedy obudziłem się po amputacji, a mogłem się nie obudzić, stałem się innym człowiekiem. Zrozumiałem, że zaczął się nowy etap w życiu, który muszę przemierzyć na jednej nodze.
Zdziwiło mnie, że tuż przed operacją żegnałeś się z ludźmi. Trudno mi uwierzyć, że młody człowiek może być pogodzony ze śmiercią.
Miałem ogromny spokój i przekonanie, że po tej operacji się nie obudzę, stąd moje wyjazdy do tych wszystkich ludzi, nawet do Rzymu. Chciałem im podziękować za całe dobro i powiedzieć "do zobaczenia”, bo dla mnie życie się tutaj nie kończy. Przekonanie, że to jest tylko pewien etap, który i tak przyjdzie nam kiedyś zakończyć, to dla mnie nadzieja na przejście do lepszego życia. Do miejsca, gdzie nie ma cierpienia, osądów i rozczarowań drugim człowiekiem. Pięknie powiedział święty Jan od Krzyża, że po drugiej stronie jest tylko miłość i na wszystkich będziemy patrzeć z miłością. Chciałbym spotkać się z tatą, uściskać go i powiedzieć mu: "Tato, kocham cię”.
Powiedziałeś, że dzieci nie przestają kochać swoich rodziców, kiedy rodzice ich ranią, tylko przestają kochać siebie. Czy ty możesz powiedzieć, jak to zrobiłeś, że pokochałeś siebie?
Ta miłość przychodzi przez spotkanie z drugim człowiekiem. Dzisiejszy świat wszędzie nam wciska, że musisz być piękny, musisz być wysportowany, szczupły, brzuch zrobiony na kaloryfer, broń Boże odstające uszy, a ja mam uszy jak dwa radarki. Gdyby się skupić na tym, co świat mówi, to powiedziałbym, że jestem paskudny i wszyscy powinni się mną brzydzić. Ale to nie o to chodzi. Świat kłamie. Teraz ilekroć słyszę te slogany, mówię "nie”. Najważniejsze, żeby być sobą i pokochać siebie takiego, jakim się jest.
Tylko jak pokochać siebie? Oczywiście można kupić milion poradników, mówić sobie "kocham cię, kocham”, ale to nie działa.
Bo to nie przychodzi szybko. Ludzie chcieliby szybkich recept, łatwych rozwiązań, ale to proces małych kroków. Możesz w ciągu dnia powiedzieć pięćdziesiąt razy "nienawidzę się”, ale jak powiesz ten jeden raz "lubię się”, to już będzie proces. Następnego dnia możesz znów powiedzieć raz, ale trzeciego dnia razem będzie już trzy razy. Musisz być otwarty na to, co bliscy ci ludzie, ludzie, którym ufasz, których kochasz, mówią o tobie. Jeżeli oni cię lubią i są przy tobie, to znaczy, że są z jakiegoś powodu i z jakiegoś powodu jesteś dla nich piękna, wartościowa, i to jest najważniejszy dowód. A to, co inni powiedzą, i to, co świat mówi, to należy całkowicie zsunąć na margines. Nic nie przychodzi od razu. Ani przebaczenie, ani pokochanie siebie.
Jesteś przyjacielem bezdomnych, ale też przyjacielem celebrytów, jak się o tobie mówi w mediach. Mamy tu w książce mnóstwo historii. Piszesz też, że czasami czułeś się, jak taki miś z Krupówek, bo idzie chłopak bez nogi i wszyscy chcą zdjęcie. Czy ty nie czułeś, czy nie miałeś w głowie takiej myśli, że te wszystkie polskie gwiazdy mówią o tobie z litości lub żeby np. lansować się w mediach?
Jestem pewien przyjaźni tych ludzi, dlatego że z wieloma spotkałem się, kiedy wyglądałem na całkiem zdrowego chłopaka na dwóch nogach, kiedy pracowałem i kiedy nic zewnętrznego nie budziło ludzkiej litości. Bardzo nie lubię słowa "celebryta”. Ci ludzie są dla mnie Małgosią, Antkiem, Adamem, bo ja ich znam od tej drugiej strony. Często nawet nie wiem, w jakich filmach oni grają. Są dla mnie ludźmi, którzy stanęli na drodze mojego życia i pokochałem ich za to, jacy są, a nie ze względu na to, jaki zawód wykonują.
Te wszystkie historie ich życia, które noszę w sercu, bo zdradzam tu naprawdę tylko mały rąbek naszych relacji, to są historie często trudne. Wszystkim się wydaje, że aktor, piosenkarz ma wspaniałe życie, miliony go kochają, a to tak nie działa. To często ogromna samotność, wiele trosk i problemów. Niejeden z nas by się z nimi nie zamienił.
Oni o tobie mówią, że pamiętasz zawsze o kartce z życzeniami, o esemesach. Adam Woronowicz pisze o tym, co ty dla niego robisz, ale nie sądzi, żeby o sobie mógł powiedzieć to samo. Czy ty też od nich dostajesz kartki, czy tego nie oczekujesz?
Po pierwsze tego nie oczekuję, a po drugie dostaję coś całkowicie innego. Adaś jest człowiekiem niezwykle skromnym i pokornym i wielokrotnie powtarzam, że to ja od niego ogromnie dużo otrzymałem. Każde spotkanie z nim, każda nawet najkrótsza kawa w centrum Warszawy sprawiają, że staję się lepszym człowiekiem. Tak jest z nimi wszystkimi. Czasem śmieję się, żeby oni mnie tak nie stygmatyzowali i nie robili ze mnie jakiegoś wielkiego bohatera. To co ja od nich dostaję, ten ogrom dobra, miłości, to czego mogę się od nich uczyć, choćby od Gosi Kożuchowskiej, jej męża i rodziny, gdy widzę tę piękną rodzinę, tę miłość, walkę o czas, to jest niezwykła lekcja. To niezwykła lekcja tego, że można być zapracowanym, można być popularnym i mimo to można mieć priorytety, takie jak rodzina i przyjaciele. I to jest niesamowite.
To opowiedzmy jeszcze jedną historię. Mówię o historii z Michałem Lorencem. On mówi, że początki waszej znajomości nie były ciekawe. On cię nawet ocenił. Jak to było?
Fragment książki:
"Michał Lorenc: Jeden z żydowskich midraszy opowiada o świętej obecności – Szechinie unoszącej się nad chorymi i cierpiącymi. Przebywanie w jej pobliżu może uświęcać świadków cierpienia i stać się najkrótszą drogą do zbawienia duszy.
Grzegorz Polakiewicz był wychudzoną drobiną, kiedy poznałem go wiele lat temu w Rzymie. Spotkanie to mogło mieć dla nas obu bardzo sympatyczny charakter. Niestety, nie miało. Namawiając mnie na wino, osobnik ten wyłudził ode mnie wszystkie moje papierosy! Pomyślałem z sarkazmem, że ten człowiek najwyraźniej zbłądził i nie rozumie swojego przykrego położenia, a już na pewno nie widzi fatalnej kondycji swojej duszy, bo przecież jego radosne bladoniebieskie oczy nie mogą skrywać żadnego podstępu.
"Jest bardzo chory i przypuszczalnie właśnie umiera” – przeleciało mi przez myśl. Stojąc w strugach deszczu na placu Świętego Piotra, korzystałem z jego parasola, starając się zdobyć jak najwięcej miejsca dla siebie, bo w końcu jestem osobą zdrową, słusznych rozmiarów (o sylwetce udanej, raczej przyjemnej dla oka). Podziwiając symboliczny widok skąpanej w deszczu watykańskiej bazyliki, przemyślałem prędko, ale – jak pamiętam – dokładnie, finansowe straty wynikłe z tego spotkania i posłałem w stronę Polakiewicza ciężkie spojrzenie.
Analizując w myślach liczby na koncie, czułem rozgoryczenie wynikłe z faktu, że wysokość diety należnej mi z tytułu wyjazdu do tego świętego miejsca jednak wyraźnie się zmniejszy. Ostateczne wypchnięcie Polakiewicza spod parasola uznałem za oczywisty i należny mi ekwiwalent strat.
Od wielu lat podobne sytuacje, w takiej lub zbliżonej formie, powtarzają się i powoli nabieram podejrzeń, że Grzegorz zna ten midrasz i chce być zbawiony.”
Grzegorz Polakiewicz: Michał to przekochany człowiek. Jest dla mnie jak brat wraz ze swoją żoną Agnieszką. Wiele w moim życiu wydarzyło się dzięki niemu. Choćby to, że wyjechałem do Izraela. Michał w książce przedstawił siebie jako takiego ciemnego typa, a w rzeczywistości taki nie jest. Trochę przerysował tę historię z Rzymu. Ja poczułem ogromną chemię i taką normalność, przebywając z tymi ludźmi. Michał pisze o papierosach i ktoś mi powiedział, że to nie wypada, ale ja piszę całą prawdę o sobie. Były okresy w moim życiu, że rzeczywiście paliłem bardzo dużo i nadal lubię od czasu do czasu zapalić. Nie jestem święty, mam świadomość, że to mi szkodzi. Michał z Agnieszką są na drodze neokatechumenalnej, podobnie jak Robert "Litza”, a ja się od nich wiele uczę. Pokory i oddania drugiemu człowiekowi. Ale jeśli jest taka potrzeba, ja też bywam wsparciem, bo na tym właśnie polega przyjaźń, że wspieramy się nawzajem.
Wspomniałeś, że Michał Lorenc ofiarował ci bilet do Izraela. Zastanawiałam się, jak mogłeś go przyjąć? Jestem z pokolenia, które nie potrafi się chwalić, brać. Nie miałeś z tym problemu? Też chcę się tego nauczyć.
Dla mnie też nie było to najłatwiejsze, natomiast teraz, po tylu latach znajomości jesteśmy jak rodzeństwo. Mogę wpaść do ich domu bez zapowiedzi i nikogo to nie zaskakuje. Każdy wykonuje swoje obowiązki. Michał komponuje muzykę, Agnieszka gotuje obiad, ja siedzę przy kominku i sobie gadamy. Nikt nie jest niczym skrępowany. Przyjęcie biletu do Izraela nie było łatwe, ale wiedziałem, że z Michałem się nie dyskutuje. Doskonale wiem, o czym mówisz. Jeśli ktoś, z kimś nie mam bliskiej relacji, próbuje mi coś ofiarować, też mam z tym problem i często to mnie paraliżuje. Biskup Grzegorz Ryś powiedział kiedyś bardzo krótko, ale dosadnie: "Trochę więcej pokory. Jesteś tak pyszny, że nie potrafisz dać drugiemu człowiekowi możliwości zrobienia czegoś dobrego”. To było w stu procentach celne. Po tym spotkaniu zacząłem się pilnować i jeśli ktoś coś mi ofiarowuje, staram się przyjmować.
Jakie masz oczekiwania w związku z tą książką?
Powiedziałem sobie, że jeżeli trafi choć do jednego człowieka, któremu da nadzieję, pomoże czy zmieni coś w jego życiu na lepsze, to dla mnie już to będzie nagrodą. Kilka dni temu otrzymałem wiadomość od człowieka, który kupił ją na targach warszawskich. Napisał mi, że jest niewierzący i nie kieruje się w życiu żadną religią, ale że tą książką go przekonałem. Nie wiem, do czego go przekonałem, ale zrozumiałem, że dla tego człowieka było warto ją napisać.