Odeszła z korporacji i napisała o niej książkę. "Mój target został dowieziony"
Panuje przekonanie, że praca w korporacji to prawdziwe piekło: sztywne reguły, spotkania, które powinny mieć mailami i wyścig szczurów po stanowiska, który często kończy się skargami do HR-u. Takie piekło na własne oczy widziała Karo Nowak, autorka horroru "Na wieki wieków korpo". Dziś mówi, jak naprawdę wygląda "praca z targetami i kejpijajami".
Całe życie zawodowe (czyli pół swojego) pracowała w korporacji. Dziś wydaje książkę, w której rozlicza się z tym okresem w swoim życiu. Śmieje się, kpi, ironizuje, ale nie do końca potępia ten sposób pracy. Ba, mówi nawet, że mimo piekła, jakie można tam przejść, w korporacji czuła się szczęśliwa. Karo Nowak, autorka powieści "Na wieki wieków korpo", opowiada o swoim stosunku do korporacji, o tym, jak bliskie są one wojsku i religii, a także o tym, jak bardzo są inkluzywne.
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Skąd pomysł, żeby opisać kulisy działania korporacji?
Karo M. Nowak: Podobno każdy debiutant pisze o sobie. I w ogóle się nie dziwię, każdy człowiek to chodząca historia, ponad osiem miliardów takich tykających narracyjnych bomb zegarowych. Moja wybuchła w trakcie pandemii. W korpo trwało w tym czasie, nomen omen, pandemonium. Nie wiedzieliśmy co dalej, jak działać, jak będzie kształtował się rynek. Chciałam uciec od tej całej frustracji w świat, nad którym mam przynajmniej pozorną kontrolę, a jednocześnie będzie mi bliski. A bliska była mi korporacja, przez niemal całe zawodowe życie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tancerka z korporacji, czyli jak znaleźć balans w życiu
Jak udało ci się rozstrzygnąć ten konflikt?
Postanowiłam skoczyć na główkę i zanurzyłam się w tę alternatywną rzeczywistość całkowicie. I paradoksalnie, chociaż wokół leje się krew, wszyscy panikują i tracą głowę - czasami dosłownie, było mi tam dobrze. Znajomo, a jednocześnie bezpieczniej niż w realu. Przepracowywałam swoje dzienne traumy, siedząc do 1-3 w nocy i przekładając je na język żartu albo fantasy. Chyba się udało, bo najczęstszy feedback, jaki dostaję od korpo-czytelników, to "u nas też tak jest". Współczuję, ale i rozumiem...
Pochodzisz ze specyficznego domu. Na ile dzieciństwo i młodość przygotowało cię do tego, co przeżywałaś w życiu zawodowym?
Raczej specyficznego miejsca, w którym mój dom był całkowicie normalny. Mówię o Twierdzy Modlin, która dziś jest atrakcją turystyczną - i to świetną, serio polecam - ale kiedy byłam dzieckiem przypominało dziwny eksperyment społeczny, albo materiał na nowy film M. Night Shyamalana.
Zamknięta osada, rządząca się własnym, bardzo ściśle przestrzeganym regulaminem, niedostępna dla obcych - nawet rodzina mogła tam wjechać tylko za przepustką, z bardzo silną hierarchią, a nawet określonym dress codem: były dni zmiany munduru z zimowego na letni i choćby pogoda złamała regulamin, to ty nie mogłeś. Trzeba było iść do roboty w looku z kolekcji wiosna-lato, nawet przy minusowej temperaturze, nie ma zmiłuj. Harmonogram dnia rozpisany co do sekundy. Spotkania, zgrupowania, kancelarie i cyfry – mnóstwo cyferek, każda jednostka miała przypisany swój numer.
Jak na to spojrzeć to czyste korpo, prawda? I tak właśnie nazywam swoje dzieciństwo – przygotowanie do życia w korpo. Przesiąkałam tym, nie znałam innego świata. Choćby moi rodzice nie wiem jak się starali, żyliśmy w wielkiej korporacji.
Jak odnalazłaś się w strukturze korporacyjnej, kiedy do niej trafiłaś? Jak się w niej czułaś przez wszystkie lata, kiedy tam pracowałaś?
Natychmiast poczułam się tam jak ryba w wodzie. I chyba łatwo to zrozumieć po takim dzieciństwie. Uwielbiałam świat hierarchii, zasad, konkretów. To mnie jakoś uspakajało, bo byłam u siebie. Przez jakiś czas zaczepiłam się w małej, kilkunastoosobowej firmie i byłam załamana. Obowiązki były płynne, działaliśmy trochę ad hoc. Ja na tym małym jachcie, choćby nie wiem jak był luksusowy, dostawałam choroby morskiej. Wróciłam na gigantyczny tankowiec i odetchnęłam z ulgą. Jak w domu.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, co cię najbardziej męczyło, drażniło i denerwowało w pracy w korporacji?
Przepalanie czasu. Męczące, nikomu niepotrzebne, a ciągnące się godzinami spotkania, które mogły być załatwione mailami. Grupy robocze, które często zbierały przypadkowe osoby i służyły jakimś wydumanym celom – tylko po to, żeby na koniec kwartału ktoś gdzieś odhaczył w Excelu przeprowadzenie tylu a tylu projektów, bo to akurat było jego KPI (Key Performance Indicators - kluczowy wskaźnik efektywności określający skuteczność poszczególnych działań). I projekty ginące w Szafie Martyny.
Gdzie?
Martyna nie ma tu nic do rzeczy – mogła to być Ola, Kasia, ktokolwiek. Ale na nią spadał ciężki obowiązek przekazywania mojemu działowi briefów projektowych, które powstawały jako skutek uboczny pracy wspomnianych grup roboczych. Od początku nie spinało się to biznesowo, ale był projekt, to się robiło. Następnie trafiało to do wspomnianej Martyny i znikało bezpowrotnie, bo zainteresowani mieli już nowe grupy i nowe pomysły.
Żeby było jasne – nie mówię tu o jednym konkretnym korpo, Szafa Martyny była w każdym, w którym pracowałam i każdym, z którym zetknęli się moi znajomi po fachu. Myślę, że u was też jest jakaś Martyna i jej szafa. Nawet nie mówcie, że nie, jestem tego po prostu pewna.
Znajdujesz jakieś dobre - dla osób pracujących, a nie zasiadających w radach nadzorczych - strony takiej formy organizacji pracy?
Bardzo dużo! Serio uważam, że korpo to jest fajne miejsce. Oczywiście wszystko zależy od szefa i zespołu, ale ja miałam szczęście, że zawsze trafiałam na fajnych ludzi. Wkurzają mnie te brednie, że w korpo masz tylko wrogów, którzy wbiją ci nóż w plecy, jak tylko się odwrócisz.
Nie jest tak?
W korpo poznałam najwspanialszych ludzi, moich przyjaciół, kolegów i znajomych. Poszłabym za nimi w ogień i wiem, że oni za mną też. Kiedy było ze mną na serio źle, bo w czasie pandemii pogłębiła się moja depresja i pod koniec zmusiła mnie de facto do odejścia z pracy, to właśnie ludzie z korpo uratowali mi tyłek.
W jaki sposób?
Podpowiedzieli, co robić, byli przy mnie w mądry sposób, wspierali mnie na każdym kroku. Poza tym uwielbiam korpo ploty i dramy. Ważne – jeśli idziesz do korpo, przygotuj się na to, że prawdziwy biznes dzieje się na korytarzach, a nie openspejsach. Więcej załatwisz przy ekspresie do kawy niż na callu z centralą. I jeszcze jedno: w korpo jest inkluzywnie. Sporo programów wspierających mniejszości to efekt współpracy z europejskimi oddziałami i tak zwany nakaz z góry – ale nadal, to tu dzieje się obyczajowa rewolucja. Za propozycję strefy wolnej od LGBT można by było wylecieć. Pojawiają się inicjatywy związane z językiem inkluzywnym, a kwestie miesiąca dumy to znacznie więcej niż jakiś pinkwashing (strategia promowania praw osób LGBT jako próby odwrócenia uwagi od innych problemów).
Co z tego wynika?
Myślę, że korpo to taka forpoczta zmian, bo jeśli ktoś się do tego przyzwyczai, to tworząc własną firmę będzie miał już na uwadze, że "diversity and inclusion" to nie są jakieś puste słowa. I wreszcie kolejna sprawa to ścisłe reguły i procedury – można ich nie lubić, ale zapewniają one swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa, zdejmują z ciebie ciężar. A więc powtórzę: uważam, że korpo jest świetnym miejscem.
Łączysz korpo, wojsko, religię. Co wspólnego mają te struktury?
Kiedy pisałam książkę i robiłam research, nie mogłam się nadziwić, jak duża jest skala podobieństw. Własny język, który wytwarza każda taka struktura, określone rytuały i reguły, sztywna hierarchia i niezmienny porządek, a nawet odrębna mitologia i dress code. Mam czasem poczucie, że wszystko, co ludzie próbują uporządkować i dookreślić, prędzej czy później zamienia się w korpo. To mnie fascynuje, zwłaszcza że z wykształcenia jestem filozofką i patrzę na to częściowo pod tym kątem.
Jak budowałaś historię opisaną w książce? Na ile składa się z prawdziwych wydarzeń i anegdot krążących po korytarzach korporacji?
Siłą rzeczy jest tam trochę prawdy, ale przetłumaczonej na język fikcji. Natomiast owszem – było w Warszawie korpo wyposażone w upiorne kazamaty, topografia też w miarę się zgadza – niektórzy zapewne rozpoznają tarasy nad piątym piętrem, mam nadzieję, że dobrze oddałam ducha Domaniewskiej – ulicy szklanych domów, lichych drzewek i kultu fontann, piekła dla zmotoryzowanych i w zasadzie dla pieszych również.
Z perspektywy czasu odkryłam jednak, że spora część historii, które próbowałam napisać 1:1 wypadła najsłabiej i ostatecznie wyleciała na etapie redakcji. Niech pozostaną tam, gdzie ich miejsce - na korytarzach. Są też postacie, które nie tyle wzorowałam na konkretnych osobach, ile raczej na archetypach – zestresowanej team leaderki, wkurzającej szefowej, uroczego juniora czy stażysty, który w sumie to ma wywalone, przyszedł tu po wpis do CV. Sporo miejsca poświęciłam kadrom – kochałam kadry w moim ostatnim korpo i określenie People Partners wiele tu wyjaśnia.
Skąd się brała ta miłość?
To były duchy opiekuńcze, które realnie pilnowały poziomu ciśnienia. Chwała im za to. Jeśli ktoś rozpozna siebie w moich bohaterach, to super, wygrałam. Znalazłam insight dla danej target grupy.
No właśnie: korpojęzyk. Piszesz nim całą książkę...
Uwielbiam się nim bawić. Dla mnie melodia języka jest ważniejsza niż jego poprawność – co musiał na bank przeklinać mój święty redaktor Tomek. Jestem copywriterką i gdybym nie działała w taki sposób, to nigdy nie napisałabym dobrej reklamy. Czy dobrze wypada to w literaturze – ocenicie sami.
To trochę komedia, trochę dramat, trochę kryminał. Do jakich wzorców gatunkowych się odwoływałaś pisząc "Na wieki wieków korpo"?
To nie była jakaś przemyślana strategia. Starałam się pisać tak, jak mówimy w korpo o tym, co ważne dla ludzi z korpo. A że wyszło zabawnie? Tym lepiej, w korpo często płakałam ze śmiechu.
Natomiast nie będę ukrywać, że jestem fanką Stephena Kinga. Mam poczucie, że on został źle zaszufladkowany do horroru i stał się tego ofiarą. Tymczasem to świetny pisarz obyczajowy, malujący obraz małych społeczności, tworzący wyraziste postaci. U niego ten horror, który zresztą często ma rozczarowujące zakończenie, jest dodatkiem do opowiedzenia o ludziach, Ameryce, życiu w miasteczku na totalnym zadupiu. Kupuje mnie tym totalnie.
Poza tym bardzo zależało mi na tym, żeby stworzyć bohatera zbiorowego. Żeby protagonistą był zespół. Jak dla mnie samotny bohater przeciwko światu to trop, który się przejadł, a na pewno nie pasowałby do korporacji, gdzie bardzo szybko zastępujesz "ja" słowem "my". I wreszcie, próbowałam przenieść dynamikę serialową do literatury – każdy rozdział wysyłałam przyjaciółce do oceny o konkretnej godzinie we czwartek, choćby nie wiem co. Przeplatałam sceny w różnych lokacjach, zmieniałam punkty widzenia, wszystko po to, by zachować dynamikę. Niech więc będzie, że to połączenie "The Office" z "Supernatural" i jesteśmy w domu.
Twoja książka ma być bardziej przewodnikiem dla tych, którzy nie znają realiów pracy w korporacji czy raczej pocieszeniem dla tych, którzy cierpią z jej powodu?
Dla tych, którzy nie znają korpo, może to być - paradoksalnie - zachęta. Przewodnik? Na pewno. Ale myślę, że dla osób spoza kręgu wtajemniczonych, będzie to tylko i aż fantasy, w którym siły dobra - i to też niezbyt oczywistego - spuszczają łomot siłom zła, ale nie bez strat własnych.
Jeśli ktoś dzięki temu odwiedzi moją ukochaną Twierdzę Modlin, czy pójdzie realizować się w strukturach korpo – to dobra nasza. Natomiast dla korpoludzi może to być chwila oddechu, rodzaj terapii grupowej i wreszcie, jak u Gogola - czemu smiejoties? nad soboju smiejoties (z czego się śmiejecie? z siebie się śmiejecie). A to cholernie ważne, żeby czasem wyjąć kołek z czterech liter i pośmiać się z siebie. Mnie pomogło.
W jakim sensie? Czym okazała się dla ciebie ta książka?
Rodzajem terapii. To na pewno. Przy okazji przepracowałam sobie całkiem sporo rzeczy i spojrzałam na swoje życie, swoją pracę, z dystansu. Poza tym nie planowałam aż tak dużej reprezentacji osób agenderowych, genderfluid i panseksualnych. To działo się "samo", jakby poza mną. Myślałam o tym coraz intensywniej, nie dawało mi to spokoju, a pogłębiająca się depresja tylko temu sprzyjała.
W pewnym momencie zrozumiałam, że to nie jest przypadek, że to jest to, kim naprawdę jestem, co naprawdę czuję. Nagle różne emocje, wydarzenia, które wypierałam i chowałam, wybuchły mi w głowie. Zrozumiałam, że to prawdziwa ja – wyszłam z szafy po 40 latach jako osoba agender i pan. I nareszcie poczułam się wolna. Poczułam się sobą. Jakbym wyrzuciła z buta kamień, który był tam cały czas i uwierał, a ja myślałam, że "tak to musi być". To uczucie, którego nie da się porównać z niczym innym. Wydawca mnie teraz zabije, ale nawet nie dbam już o sukces komercyjny, bo moje KPI zostały zrealizowane, mój target dowieziony - stałam się sobą.
Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski