Publiczne wyrażenie zdania o publikacji zawierającej treści polityczne lub religijne zawsze niesie ze sobą pewne ryzyko. O ile teoretyk literatury może zachować pełny dystans do przekazywanych w niej idei, oceniając jedynie formę, o tyle zwykły czytelnik bierze książkę do ręki nie dla dokonania analizy semantycznej, lecz właśnie dla zapoznania się z jej zawartością i jakiegoś do niej ustosunkowania. Im bardziej będzie ono spolaryzowane, tym większe prawdopodobieństwo, że zechce go zganić ktoś o zgoła przeciwnych poglądach...
W przypadku Dnia obcego sprawa jest może o tyle prostsza, że ten po trosze esej, po trosze miniaturowy notatnik, jest natury bardziej filozoficznej niż religijnej; owszem, można w jego tekście znaleźć odniesienia do Boga i wzmianki świadczące, że jego autor był katolickim zakonnikiem, ale to nie rozważania teologiczne i nie nauczanie wiernych stanowią materię, z której uprzędziono czterysta (w przybliżeniu) wersów kunsztownej prozy. Merton opisał bowiem – na prośbę wydawcy – jeden typowy dzień z życia współczesnego pustelnika. Reguła zakonna wymagała wprawdzie od niego spędzania w klasztorze kilku godzin dziennie, lecz zdecydowaną większość czasu przebywał w odosobnieniu, modląc się i rozmyślając w spartańsko urządzonej chatce lub wędrując po lesie, praktycznie bez kontaktu z normalnym świeckim światem. Dlatego też nadał sobie miano „obcego”; istotnie, dla hałaśliwego, pozostającego w nieustannym ruchu społeczeństwa amerykańskiego musiał być obcym ktoś taki, dobrowolnie odrzucający jego hierarchię wartości
i oferowane przezeń materialne przynęty, spędzający życie na bezproduktywnym gapieniu się na niebo i drzewa. Czy rzeczywiście bezproduktywnym? Każda chwila tego pozornego nicnierobienia to rejestrowanie zaobserwowanych faktów, a każda obserwacja to materiał do rozważań o człowieku, jego otoczeniu i ich wzajemnych interakcjach, w których można dopatrzyć się zarówno pokrewieństwa z franciszkańską czcią dla natury, jak i inspiracji naukami mistrzów Wschodu, i wyczytać z nich dezaprobatę dla świata, zmierzającego naprzód drogą „krwi, podstępu, gniewu, wojny”. Merton nie przekonuje jednak czytelnika, że wybrany przez niego samego sposób życia jest tym najwłaściwszym – jedynie informuje o możliwości takiego wyboru – i przede wszystkim skłania do zastanowienia: czy naszą drogę znaczy „krew, zdrada, ogień, nienawiść”, czy „miłosierdzie, wielkie miłosierdzie”? a może wszystko, na co nas stać, to „radować się lśniącymi wszędzie szerokimi uśmiechami produkcji i biznesu”? To pytania, na które może spróbować
odpowiedzieć tak wyznawca dowolnej religii, jak i zdeklarowany agnostyk...
Trzeba lojalnie uprzedzić, że mimo małej objętości i podzielenia tekstu na krótkie akapity, książka nie należy do najłatwiejszych. Wymieniane przez autora na jednej tylko stronie nazwiska poetów, pisarzy, mistyków mogą przyprawić nawet człowieka sporo czytającego o kompleks braku odpowiedniej wiedzy – bo jeśli nawet wie, kto zacz Nicanor Parra, Czuang-cy, Filoksenos i Raisa Maritain (spośród których tylko jedną osobę znajdzie w 6-tomowej encyklopedii PWN)
, nie znając ich dorobku niewielką ma szansę na zrozumienie poczynionych przez Mertona odniesień. Ta uwaga dotyczy jednak tylko pojedynczego akapitu, reszta zaś nie powinna okazać się niezrozumiałą dla potencjalnego czytelnika tej książki, czyli dla kogoś choć trochę zainteresowanego problematyką filozoficzną czy teologiczną. Swoistego archaicznego wdzięku przydaje publikacji zilustrowanie jej czarno-białymi fotografiami, wykonywanymi przez autora podczas jego odosobnienia; przedstawiają one prymitywne drewniane sprzęty, ascetyczne wnętrze chatki,
spokojne krajobrazy Kentucky – wszystko tak proste i statyczne, jak proste i statyczne było życie „obcego”.