Trwa ładowanie...
komiks
23-04-2010 13:52

Nie będę rysował o sprzątaczkach ulicznych - wywiad z Danielem Chmielewskim

Z Danielem Chmielewskim, zwycięzcą pierwszej edycji Ligi Bitew Komiksowych, autorem Zostawiając powidok wibrującej czerni rozmawia Tomasz Pstrągowski.

Nie będę rysował o sprzątaczkach ulicznych - wywiad z Danielem ChmielewskimŹródło: fot. Krzysztof Kasprzak
d2dc5ud
d2dc5ud

WP: Wygrałeś pierwszą edycję Bitew Komiksowych. Jak się czujesz jako najlepszy polski rysownik?

Daniel Chmielewski: Nie mów tak. Ja wygrałem tylko bitwę, zresztą wczoraj zostałem zdetronizowany. W bitwie o wiele większym kalibrze Piotrek Nowicki wygrał z Lloydem i Delisle. Oczywiście te bitwy komiksowe to bardzo fajna sprawa, ale nie można przykładać do tego zbyt wielkiej wagi. Ja to w zasadzie nazywam bitwami kartunowymi (od angielskiego słowa cartoon - przyp. T.P.), bo przecież chodzi w nich przede wszystkim o żart, jeden kadr, jakiś dowcip, reakcję pomysłem na zadany temat, wykonanie jest w tym przypadku bardzo mało wyrafinowane, więc nie można mówić o jakiejkolwiek wartości plastycznej tych prac. Choć oczywiście trafiają się i prace na bardzo wysokim poziomie, jak chociażby Marka Oleksickiego , który na finale bitew zaszalał rysując Batmana.

WP: No ale mimo wszystko wygrałeś…

Daniel Chmielewski: Tak, ale to traf. To można rozpatrywać na bardzo wielu płaszczyznach. Choć oczywiście się cieszę.

d2dc5ud

WP: Skąd wziął się pomysł na bitwy komiksowe?

Daniel Chmielewski: To jest pomysł Pauliny Gosk, która jest fanką komiksów. Pisała licencjat o środowisku komiksowym, i jakby w ramach tej aktywności postanowiła zorganizować taką imprezę. Ja nawet nie wygrałem wszystkich bitew - w swoich eliminacjach byłem drugi, narysowałem wtedy jakiś hermetyczny dowcip, który był nieudany i niezrozumiały.

WP: I nie cieszysz się z wygranej? Będziesz udawać skromnego?

Daniel Chmielewski: Przyznaję, że trofeum stoi na honorowym miejscu na półce obok Lenina i bardzo ładnie się prezentuje. Ale to jest konkurs, który bardzo mocno polega na szczęściu. Bardziej doceniony mógłbym się czuć, gdyby to było jakieś wielkie komiksowe dzieło, zbierające pozytywne recenzje po pięciu latach pracy, a nie taki szkic tworzony przez pięć minut, gdzie zwycięstwo uzależnione jest od tego, że ja się czuję lepiej, a przeciwnik gorzej.
Wczoraj na przykład na bitwie zorganizowanej przy BFK, jak padł temat „Obama versus Kaczyński”, ja jako kosmopolita nie wpadłem na to, że jednak trzeba dozować to, jak bardzo się nabijam ze swoich polityków, a wielbię obcych. Narysowałem Obamę jako superbohatera uderzającego jednego z Kaczyńskich, podczas gdy drugi skacze mu na plecy z nożem. I to ukazywało Kaczyńskich w bardzo złym świetle, a Obamę w wersji superpozytywnej. Zaś Piotrek, który wyśmiał i jednego i drugiego, bardziej ironicznie podszedł do tematu, wygrał (Jego praca przedstawiała Kaczyńskiego gotowanego w kotle przez Obamę-kanibala - przyp. T.P.).

d2dc5ud

WP: No dobrze, mówisz że byłbyś bardziej usatysfakcjonowany gdyby doceniono dzieło, w które włożyłeś dużo pracy i nad którym ciężko pracowałeś. Tymczasem twój album Zostawiając powidok wibrującej czerni został doceniony i był jednym z najbardziej zaskakujących debiutów ostatnich lat.

Daniel Chmielewski : Bo nieoczekiwany. Ja właściwie nic wcześniej nie publikowałem na szeroką skalę, poza zinem z czasów licealnych. Nie znałem nikogo ze środowiska komiksowego, z nikim nie utrzymywałem kontaktów, właściwie nie wiedziałem jak to wszystko wygląda.

WP: Więc jak ci się udało go opublikować?

d2dc5ud

Daniel Chmielewski : Po prostu, kiedy poczułem, że mam już gotowe te one-shoty, czyli ponad czterdzieści krótkich komiksów, i wiedziałem już jak mam to sklamrować (z początku to miało być zakończone dosłownie dziesięciostronicowym epilogiem), wpisałem w Google frazę „wydawnictwo komiksowe” i wyskoczyła Kultura Gniewu. Okazało się, że mam na półce kilka komiksów tego wydawnictwa, więc wysłałem. Szymon Holcman był zainteresowany, poprosił o dosłanie reszty. Wtedy ten epilog rozrósł mi się z dziesięciu stron do czterdziestu paru, i kiedy go podesłałem w Kulturze Gniewu zapadła jednak decyzja, że czegoś w tym komiksie brakuje. Ale na szczęście Szymon przekazał to Timofowi (Pawłowi Timofiejukowi, szefowi wydawnictwa timof i cisi wspólnicy - przyp. T.P.), który bardzo szybko podjął decyzję, że chce to drukować i wtedy poszło już błyskawicznie. Timof wydał mnie niemal natychmiastowo, w bardzo przyzwoitym, jak na polskie standardy, nakładzie. Miałem też szczęście, że to był rok, w którym
nie było boomu na polskie komiksy. Było kilka znaczących pozycji, między innymi od Marka Turka i Michała Śledzińskiego , ale niewiele więcej, więc była bardzo dobra koniunktura, żeby pojawić się na rynku. Gdybym pojawił się w 2007, to mój album zniknąłby w tłumie innych pozycji. Byłby tylko ciekawostką, kuriozum, które owszem jest ciekawe, ale po co o tym mówić.
Dobrze też, że nie trafiłem na bieżący rok, bo teraz sytuacja jest fatalna. Ja się załapałem na ostatnią falę tych debiutów. Poza ludźmi z nazwiskami nie słyszę o żadnej działalności. Nie ma Jacków Świdzińskich, nie ma Łukaszów Ryłko. To mnie trochę przeraża.

WP: A jak patrzysz dzisiaj na tą opowieść?

Daniel Chmielewski : Jestem przede wszystkim zadowolony z tego, że w końcu udało mi się coś opublikować. Ja wcześniej pracowałem nad wielkim trzytomowym eposem. Atrophia. Każdy tom miał mieć osiemdziesiąt stron. To była długa opowieść o losach bezdomnego chłopaka. Miałem już rozrysowany cały pierwszy tom… Zresztą ja nad tym pracowałem osiem lat. Najpierw pisałem to jako opowiadanie, później jako komiks, później znów jako opowiadanie. Strasznie się mieszałem i skakałem. Zrobiłem tego tyle wariantów, że teraz to wszystko zajmuje mi pół szafy.
I jakoś po ośmiu latach stwierdziłem, że nie, że dosyć. Jakoś przez przypadek zacząłem robić one-shoty, tak zupełnie z niczego. Spotkałem się z jakimiś przyjaciółmi, jeden z nich chciał zrobić pisemko, konkurencję dla „Aktywista”, i poprosił mnie o komiks. A ja wtedy miałem straszny blok twórczy, od jakiegoś roku nie potrafiłem nic wymyślić, więc wykorzystałem tę okazję, by to zwalczyć. I jak tylko nad tym usiadłem to poleciało… W trzy dni zrobiłem trzy kolejne. Zobaczyłem, że o wiele lepiej potrafię uchwycić pewne kwestie w takich zwartych jednostronicowych formach filozoficzno-publicystycznych z zabawną puentą, niż w długim, pretensjonalnym dziele jakim miała być Atrophia.

d2dc5ud

WP: Nie bałeś się poruszać wątków autobiograficznych? Odkrywać się już w pierwszym komiksie?

Daniel Chmielewski : Ja cały czas, jeszcze przed opublikowaniem, wciskałem ten komiks wszystkim znajomym. Znajomym, rodzinie, wszystkie kolejne plansze pokazywałem komu się da. Moja matka była strasznie zbulwersowana, że jak ja mogę pokazywać tyle o sobie. Ona to wszystko przecież odczytywała bardzo osobiście, nawet jeżeli niektóre rzeczy ukrywałem pod jakąś symboliką. I była przerażona, że ja z czymś takim chcę do ludzi wychodzić.
Ale ja sam nie miałem takiego strachu. Wychowuję się głównie na literaturze i filmie, na tej twórczości z bardziej skomplikowanych półek. Nie wyższych, bo to określenie bez sensu. I w takiej twórczości jest zawsze bardzo wyraźny wpływ autora na twórczość, dlatego wydaje mi się, że dla mnie to była jedyna słuszna droga.
Z pewnością nie chciałem robić komiksu, który ma bawić, bo takich komiksów jest pełno na rynku. A komiksy traktuję jako medium, w którym opowiedzieć można o wszystkim.

WP: Dobrze, ale w takim razie, czy nie uważasz, że poszedłeś na łatwiznę? Zamiast wymyślać bohaterów, fabułę i wszystkie te elementy, ty po prostu postanowiłeś mówić o sobie?

d2dc5ud

Daniel Chmielewski : Nie. Nie wydaje mi się, żeby to było pójście na łatwiznę. Zwłaszcza, że tam jest bardzo duży stopień przetworzenia tego materiału. Gdybym miał przetłumaczyć wszystkie one-shoty i powiedzieć z czego one wynikły, to podejrzewam, że wiele osób byłoby zaskoczonych różnicą między sytuacją bazową, a finalnym produktem. Te scenki z mojego życia przeszły bardzo głęboką metamorfozę, zanim trafiły do komiksu. Obrazy rzygających ptaków z ludzkimi głowami, częsty motyw ludzi bez kończyn. Teraz jak o tym mówię, zdaję sobie sprawę jak dziwnie to brzmi. Dlatego nie czuję, że poszedłem na łatwiznę, to nie jest życie przekalkowane na komiks.

WP: Na swoim blogu umieściłeś kiedyś listę książek, które polecasz czytelnikowi przed lekturą. Nie obawiałeś się, że tworzysz dzieło bardzo intertekstualne, zbyt hermetyczne, niezrozumiałe dla szerszej grupy odbiorców?

Daniel Chmielewski : Nie ukrywam, że robię komiksy, które mają trafić do ludzi mi pokrewnych. Nie chcę opowiadać prostych opowieści o ludziach z marginesu społecznego, o ciężkiej doli sprzątaczki ulicznej. Nie znam żadnej sprzątaczki ulicznej. Nie rozumiem dlaczego miałbym to robić. Miałbym robić komiks dla tych właśnie sprzątaczek, żeby poczuły się docenione? Czy ja mam informować ludzi, o ciężkich losach tych sprzątaczek? Nie chcę. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Jestem młodym człowiekiem, studiującym na Akademii Sztuk Pięknych, obracam się w kręgu ludzi, którzy czytają książki. Spędzam z nimi noce na rozmowach na tematy literackie i filmowe. Jeżeli dla kogoś robię komiks to właśnie dla nich. I taka grupa targetowa istnieje. Jeżeli wydaję komiks w pięciuset egzemplarzach, to jest w Polsce więcej niż pięciuset młodych ludzi, mających podobne doświadczenia. Jest więcej niż pięciuset studentów Akademii Sztuk Pięknych, więcej niż pięćset osób, które czytają Gombrowicza czy Kunderę .
Istotne dla mnie jest też to, że Powidok jest takim tworem pomostowym. Większość tych nawiązań do literatury i sztuki, które zawarłem to jednak straszne uproszczenia. Nie oszukujmy się, nie mogłem umieścić na jednej stronie jakichś głębokich interpretacji. Ale wydaje mi się, że dla młodych ludzi w wieku siedemnastu, dwudziestu lat, którzy szukają jakiegoś punktu zaczepienia, taki Powidok jest czymś interesującym. A później mogą wejść na mój blog, znaleźć teksty źródłowe i zagłębić się w to.

d2dc5ud

WP: Minął rok od wydania Powidoku. Zmieniłbyś coś teraz?

Daniel Chmielewski : Tragicznie dużo. Już kiedy myśleliśmy z Timofem o wydaniu, to powiedziałem na samym początku, że ja bym w nim wszystko zmienił. Ale musiałem go oddać, inaczej bym nad tym siedział kolejne pięć lat. Kiedy przygotowywałem to do druku, każdego dnia budziłem się rano i myślałem, żeby się jednak wycofać. Z samego plastycznego punktu widzenia jest tu wiele do poprawienia. Dużo błędów wyszło też gdy przetłumaczyłem ten komiks na angielski. Nagle się zorientowałem, że sam, jako autor, niektórych partii po prostu nie rozumiem. Jest w tym komiksie sporo do zmienienia. Jeżeli będzie kiedykolwiek dodruk, to chciałbym, żeby to było tak jak z Czasem Apokalipsy: Powrót.

WP: Który jest zupełnie innym filmem niż pierwsza wersja…

Daniel Chmielewski : Tak, trochę tak.

WP: Tłumaczyłeś to dla własnej satysfakcji, czy jest jakiś plan wydania tego dalej?

Daniel Chmielewski : Oczywiście Timof wysyła to gdzieś za granicę. Ale konkurencja jest wielka, zresztą nie oszukujmy się, nie jest to dzieło na takim poziomie, żeby gdzieś tam trafiło. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Trzeba po prostu działać, trzeba spróbować, nawet jeżeli szansa jest mała. Jeżeli ja muszę poświęcić tylko kilka dni na przetłumaczenie, a później kolejne kilka na przeliterowanie tego, to uważam, że to niewielki wysiłek w zamian za możliwość druku gdzieś tam. Nawet żeby po prostu to mieć tylko dla siebie, pokazywać ludziom.

WP: Nad czym teraz pracujesz? Wrócisz do Atrophii?

Daniel Chmielewski : Nie. Atrophia to już przeszłość, nie zamierzam do tego wracać.

WP: I nie żałujesz, że zmarnowałeś te lata?

Daniel Chmielewski : Nie uważam, żebym je zmarnował. To był poligon, mój worek treningowy. Bardzo wiele się nauczyłem pracując nad Atrophią. To nie były lata stracone, to były lata pełne nauki. Nie wiem czemu ludzie potrzebują namacalnych dowodów zamykania pewnych etapów. Świadectw, papierków, wydanych albumów. A przecież nauka trwa non stop. Atrophia była takim wielkim workiem treningowym, zwłaszcza że tworzyłem po kilka wersji każdej sceny.
Teraz pracuję nad kolejnym, pretensjonalnym i długim dziełem zatytułowanym Zapętlenie. Pomysł wziął się z doświadczenia, które zdobyłem w okolicach wydania Zostawiając powidok wibrującej czerni - czyli w lutym 2008 roku. Pojechaliśmy z naszym wykładowcą Grzegorzem Kowalskim i jego byłym uczniem Arturem Żmijewskim na plener niedaleko Warszawy. I tam razem z grupą studentów, którzy przyjechali z Berlina, mieliśmy uczestniczyć w grach niewerbalnych. Niestety niewiele więcej można o tym powiedzieć, bo zasady miały być tworzone na bieżąco, z tym tylko zastrzeżeniem, że mieliśmy się nie odzywać. Jeżeli ktoś widział Idiotów von Triera, to wie jak to mogło wyglądać, tylko bez biegania nago. I trochę jak eksperyment Stanford urządzony przez Zimbardo.
To co było niesamowitego, to eskalacja paranoi i bardzo dziwnych reakcji, pojawiły się jakieś zarzuty, bardzo dziwne, nacjonalistyczne. Grupa niemiecka zaczęła podejrzewać Artura Żmijewskiego o manipulacje całym tym projektem. Padły słowa, że próbuje wykorzystać studentów, do swoich własnych celów, żeby naszym kosztem stworzyć jakiś swój wielki projekt. Strasznie się zrobiła niezdrowa atmosfera. Ćwiczenia miały trwać osiem dni, po pięciu grupa niemiecka wyjechała obrażona śmiertelnie na Artura Żmijewskiego, już nigdy więcej się do niego nie odezwali. To musiał być straszny cios, on z nimi rok wcześniej prowadził zajęcia.
To było bardzo silne emocjonalne przeżycie i ma to być osią mojego nowego komiksu. Chciałbym w nim pokazać dokumentalnie ten plener - jak to wszystko się rozsypało. A jednocześnie poprowadzić fabularyzowane, autobiograficzne wątki z życia mojego i moich znajomych w Warszawie. Zestawić po prostu te wszystkie dziwne, symboliczne gierki jakie się działy podczas ćwiczeń niewerbalnych, z codziennymi czynnościami, które wykonujemy.
Niestety non stop nad twórczością plastyczną pokutują archaiczne, dziewiętnastowieczne poglądy. Wciąż powracają te śmieszne pytania: a co to jest sztuka? czy to jest sztuką? co nazwać sztuką? ach, ta współczesna sztuka. Chciałbym o tym porozmawiać. Pokazać jak wiele działań plastycznych jest zakorzenionych w doświadczeniu codziennym i jak to wszystko jest dokładnie skorelowane. Chcę zawalczyć z tymi dziewiętnastowiecznymi pytaniami, które się mocno zdewaluowały, a które w powszechnej świadomości pokutują i trwają. Zresztą one nawet trwają w akademickiej społeczności. Niektórzy profesorowie wciąż wpajają swoim naiwnym studentom pewne formułki, o ideałach, o metafizyce, o wielkiej sztuce, o transcendencji, o przekraczaniu, et cetera. Wielu studentów po prostu wierzy w te gadki bezmyślnie i powtarza je później. Chcę z tym walczyć, ale zrównoważyć to w taki sposób, by komiks nie był adresowany tylko do studentów Akademii, ale też do szerszego czytelnika. Choć nie ukrywam, że to będzie o wiele trudniejszy w
odbiorze komiks niż Zostawiając powidok wibrującej części.

WP: Nie obawiasz się, że porywasz się z motyką na słońce?

Daniel Chmielewski : Obawiam się, że może to być trudne. Nie wróżę sobie tak pozytywnych recenzji jak w przypadku Powidoku. Padną zarzuty o pretensjonalność, hermetyczność. Wzbudzi to pewnie pewne kontrowersje, ale ja muszę to sprawdzać, iść dalej z tym. Nie chcę robić rzeczy, które robili wcześniej Amerykanie, Francuzi czy inni. Nie chcę obserwować innych. Chcę robić coś, czego nikt wcześniej w komiksie nie robił.
Nie ma co się bać i zastanawiać, czy porywam się z motyką na słońce. Nie mam budżetu od producenta. Nie mogę nic wtopić. Nikt mnie nie powstrzymuje. Najwyżej polegnę.

WP: Masz już jakiś materiał?

Daniel Chmielewski : Od roku szkicuję, notuję, śledzę wypowiedzi na forum Kowalni (chodzi o pracownię Grzegorza Kowalskiego). To co piszą studenci. Jest też taka pani Monica Castillo, Meksykanka, ona pracuje w Berlinie i bardzo ją zaciekawiło doświadczenie tego pleneru. Zrobiła z nami wywiady na temat tego doświadczenia i w Berlinie urządziła swego rodzaju role-play, by zobaczyć na ile nasze reakcje można było inaczej rozegrać.
Adam Janisch nakręcił film na ten temat.

WP: Wyznaczasz sobie jakiś termin?

Daniel Chmielewski : Chciałbym porozmawiać z profesorem Stanisławem Wieczorkiem, żeby ten komiks zrobić w ramach pracy dyplomowej. Oczywiście nie ma fizycznej możliwości, bym w ciągu roku zrobił około trzystustronicowy album, ale chciałbym umówić się, by móc na przykład zrobić jedną trzecią. To byłby bardzo konkretny punkt zaczepienia. Potrzebuję go, bo im dalej od wydarzenia, które opisuję, od tego pleneru, tym bardziej zaciera mi się to doświadczenie, nie chcę żeby się skończyło jak z Atrophią. Chciałbym to skończyć maksymalnie w ciągu dwóch-trzech lat.

WP: Jak ci się podobał Bałtycki Festiwal Komiksu?

Daniel Chmielewski : Jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Z jednej strony trochę zaskoczyło kameralnością, jakoś przyzwyczaiłem się do walających się wszędzie tłumów, a tutaj właściwie była tylko giełda i trzy sale. Ale z drugiej strony ta kameralność chyba pomogła. Na salach siedzieli ludzie naprawdę zainteresowani. Gdy prowadziłem warsztaty to był pełen dialog, ludzie rozmawiali, zgłaszali się, mieli pytania. Czuć było zainteresowanie.
Organizatorzy świetnie poradzili sobie ze stroną logistyczną. Mam nadzieję że ten festiwal się rozwinie.

WP: Czułeś jakiś respekt biorąc udział w bitwie z Guyem Delisle i Davidem Lloydem?

Daniel Chmielewski : Jeżeli chodzi o niedoróbki organizacyjne, to właśnie tę bitwę można wymienić. Brakowało mikrofonu, nikt nie słyszał tematów. W Łodzi jest rysowanie Miss, wszyscy goście mają ten sam temat, bardzo uniwersalny, każdy go może zinterpretować jak chce. Tutaj niestety były pewne bariery kulturowe. Tematami były bardzo abstrakcyjne zabawy słowne. Czuję, że zagraniczni goście nie czuli się swobodnie w tej sytuacji. Lloyd rysował bez humoru, po prostu dobre plastycznie prace. Delisle trochę się pogubił przy swoim temacie (brzmiał "kroniki polskie" - przyp. T.P.).

WP: Dziękuję za rozmowę.

d2dc5ud
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2dc5ud