Neteratura - część II. Vanitas vanitatum
Wiersz netowy nie musi być wiekopomny, głęboki, nadający się do wielokrotnych odczytań. Powinien olśniewać – a przynajmniej skłonić do szybkiego, zgrabnego komentarza.
Pisałem niedawno o tym, jak niewielu początkujących poetów jest tak naprawdę zainteresowanych poezją. Wielu (jeśli nie miażdżącej większości) chodzi o wypisywanie „co na serduszku leży”, o pełnienie społecznych funkcji poety (przechadzanie się w glorii „bycia twórcą/wybrańcem muz” i podrywanie na to ładnych dziewczynek i chłopców), autoterapię, dopieszczanie swojego ego – a nie o poezję jako taką. A zatem modelowy początkujący poeta przede wszystkim poezji nie czyta (albo czyta jej bardzo mało); skupia się na pisaniu. W końcu pisarz pisze, a nie czyta, co nie? Czyta ten frajer czytelnik. W ten sposób kulturę dialogu zastępuje subkultura monologu.
Miało być jednak o chlubnych wyjątkach, o tych, którzy jednak znajdują przyjemność w czytaniu. Ba, o tych, którzy rozumieją, że nie ma drogi do wielkiej poezji z pominięciem wielkiej poezji, którą już napisano, że nie zdarzali się wielcy (a nawet po prostu dobrzy) poeci, którzy nie byliby oczytani (nic zresztą w tym dziwnego – jaki sens wymagać od obcych ludzi czytania naszych wierszy, skoro sami nie widzimy potrzeby zapoznania się z największymi osiągnięciami tej sztuki); nawet zmitologizowani buntownicy, tacy jak Rimbaud czy Wojaczek, mieli za sobą bardzo solidne i rozległe lektury, od których, jak od trampoliny, mogli się odbić do swoich tekstów.
Liternet, czyli literacki obieg internetowy, przez łatwość dostępu do (coraz obszerniejszych) archiwów z poezją i szybkość uzyskiwania informacji zwrotnej o opublikowanym tekście ułatwia niepomiernie rozwój młodego twórcy; nie chcę brzmieć tu jak przedszkolak-kombatant, ale „w moich czasach tak nie było” – w 1997, w 1998 roku, kiedy poważniej zabierałem się za pisanie wierszy (za czytanie zabrałem się sporo wcześniej) polski liternet dopiero raczkował, a i dostęp do internetu nie był aż tak powszechny i oczywisty jak teraz; owszem, może coś takiego się działo, może gdzieś na peryferiach netu działały pierwsze poetyckie portale, ale w ogóle nie byłem tego świadomy. Na studiach zacząłem googlować w poszukiwaniu anonsów o konkursach literackich, do Nieszuflady zajrzałem dopiero po poetyckim debiucie. Od tego czasu wrosłem w sieć (również literacką) tak, że nawet pół dnia odcięcia od internetu wydaje mi się bolesną rozłąką (to chyba jedyne moje trwałe uzależnienie oprócz granatowych tic-taków). Ale okres
wczesnego czeladnictwa poetyckiego upłynął mi w obiegu papierowym.
Teraz jest inaczej. Ci młodzi poeci, którzy zdobywają nagrody w konkursach poetyckich, zyskują na znaczeniu, otrzymują tytuły „debiutanta roku”, z reguły albo wyrośli z liternetu, albo przynajmniej w nim zaistnieli. Obserwowałem wielokrotnie jak w przeciągu dwóch lat, roku, czasem kilku miesięcy wytężonej pracy, dyskusji, pochłaniania olbrzymiej ilości książek (co znajdywało odbicie w netowych rozmowach) bardzo przeciętni wierszokleci dorabiali się własnej dykcji poetyckiej: raczkującej jeszcze, jeszcze niepewnej, ale pozwalającej oczekiwać ciekawego rozwoju.
W dawnym obiegu papierowym okres inkubacji był znacznie dłuższy – od napisania wierszy do otrzymania profesjonalnej oceny mijały nieraz lata; wiersze długo drzemały w szufladach, pokazywane nieśmiało koleżankom i polonistkom, potem były wysyłane do „okienek z wierszem” czy „poczty poetyckiej” przy takim czy owakim piśmie; czasem znajdował się jakiś „poważny pan poeta” który chciał wesprzeć nowy narybek, czasem – nie. Zorientowanie się w tym, co w życiu literackim piszczy, wymagało dotarcia do specjalistycznych pism, jeżdżenia po konkursach poetyckich, zadzierzgania znajomości. Druk był ukoronowaniem wielu lat ciężkiej pracy. Tymczasem teraz hop-siup, jeden poeta wkleja wiersz w południe, drugi pisze mu odpowiedź w porze obiadowej, potem sobie dyskutują (jeden siedzi w Irlandii, drugi w Grabowie nad Prosną), a wieczorem trzeci poeta komentuje oba teksty i pisze ich parodię, zaś czwarty umieszcza wszystko to na swoim blogu, gdzie czyta to piąty… i tak dalej.
Nowe sytuacje stwarzają, rzecz jasna, zupełnie nowe pułapki związane z samym medium. Jeśli chcemy żeby nasz wiersz się łatwo spodobał w necie (A któż z młodych poetów nie pragnie pochwał i uznania? A któż ze średnich i starych?), musimy go uszyć wedle pewnych reguł. Dobry wiersz netowy musi się nadawać do szybkiej lektury – wystarczy prześledzić ile komentarzy otrzymują nieźli poeci pod wierszykiem średniej wielkości, a ile pod długim, wieloczęściowym poematem; tutaj wszystko ma się kręcić z zawrotną prędkością, jeden błyskotliwy komentarz ma gonić drugi, równie błyskotliwy. Nie ma czasu na epopeje. To też tłumaczy, dlaczego taką popularnością cieszą się serwisy poetyckie w stosunku do portali prozatorskich: wprawny czytelnik może skomentować dziennie 20, czasem 30 wierszy – bo wiersz można przeczytać (nawet ze dwa-trzy razy) i skomentować w przeciągu kilku minut; gdyby ktoś miał tak skomentować codziennie 20 czy 30 kilkunastostronicowych opowiadań, musiałby się tym zajmować zawodowo i zarzucić zgubny
zwyczaj spania.
A zatem: krótko. Do strony tekstu, powiedzmy. Po drugie: z błyskiem. Wiersz netowy nie musi być wiekopomny, głęboki, nadający się do wielokrotnych odczytań. Powinien olśniewać – a przynajmniej skłonić do szybkiego, zgrabnego komentarza – w pierwszym kontakcie, w pierwszym odczytaniu; w tym sensie bliski jest slamowi: ma wywołać natychmiastowy komplement. Ta efektowność, blichtr netowej poezji jest jej najbardziej powabnym, ale zarazem najbardziej psującym aspektem, bo często zamyka drogę do trudniejszych ale lepszych rozwiązań, typowych dla obiegu papierowego.
Efektowność tekstu można to oczywiście jeszcze podbijać: dać dedykację innemu poecie publikującemu w danym portalu, umieścić jakiś ciekawy cytat, chwytliwy tytuł, zagadkowy wers, który zainteresuje czytelnika. Poczucie humoru mile widziane, wiersze z witzami na ogół lepiej się sprawdzają, ale i wiersze-ponuraki, wiersze-dramatyki bywają bardzo dobrze przyjęte, jeśli pozostają w netowej stylistyce. A do tej należy również element enigmy, tajemnicy, literackiej zagadki.
Wiersz netowy bowiem wcale nie musi być spójny czy zrozumiały; być może nawet nie powinien. Ważne, żeby słowa łączyły się w powabne obrazki, chwytliwe gierki słowne, żeby błyszczały po wierzchu. Jeśli jest zrozumiały, poetę można już za coś złapać, mieć na niego jakiś kwit, jakiegoś haka: zgodzić się z tym, nie zgodzić się z tamtym, polemizować. Wiersz niezrozumiały znakomicie się przed tym broni: zawsze można się wykpić jakimś „tego nie da się wyjaśnić zwyczajnymi słowami” czy „nikt nie dorósł do mojej poezji”. Netczytelnicy na ogół wstydzą się pytać o niezrozumiałe miejsca, żeby nie wyjść na idiotów, a netpoeci rosną w siłę i prestiż.
Oczywiście (i tu leży podstawowe zagrożenie) jest to pozorna siła i prestiż. Lokalne portalowe sławy są podobne do lokalnych sław z jakiegoś miasteczka czy dzielnicy: w małym bajorku nikt im nie podskoczy, są wymiatającymi wszystko szczupakami. Ale w większych bajorkach są już rekiny – „A rekiny w oceanie mają zębów pełen pysk”. Stąd też przejście z obiegu netowego do papierowego dla wielu młodych poetów jest doświadczeniem niszczącym: wiersze, które znakomicie sprawdzały się w tym czy innym portalu pośród życzliwych komentatorów, w grupie wzajemnego wsparcia, w błyskawicznej lekturze, trafiają w zupełnie inne okoliczności przyrody: tutaj wiersz musi się obronić przed czytelnikiem i recenzentem, którzy mogą sobie pod nosem mruknąć „sprawdzam” i sprawdzić, co się kryje pod efektownymi błyskotkami, gierkami i mgiełką niezrozumiałości. Niekiedy z miażdżącym dla tekstu wynikiem.
Papier jednak nadal ma swoją siłę i parcie do druku przez długi jeszcze czas, jak sądzę, będzie ogromne, bo to przez papier wiedzie droga do upragnionej wielkości i sławy. Tyle tylko, że z tych setek, tysięcy, dziesiątków tysięcy piszących, z całego naszego pokolenia poetyckiego, ba, ze wszystkich laureatów Nike, Kościelskich, Paszportów, Gdyni, Angelusów i Silesiusów za pięćdziesiąt lat zostanie w obiegu czytelniczym może dziesięcioro, za sto czy dwieście lat – może jeden, może dwóch (jedna? dwoje?). Tak jak zawsze, od początku literatury, na wieki przed neteraturą.