Mocniejszy jestem: więcej przynieście mi zniczy
Jak wiadomo, doświadczenie wizytatora cmentarnego dyktuje nam trzy rozwiązania: rozrzutne, czyli zwiększenie przydziału zniczy na groboosobę, charytatywne, czyli ustawienie zniczy na jakiejś opuszczonej mogiłce, której nikt nie odwiedził, i wreszcie pielgrzymkowe, czyli zapalenie ich jakiejś znanej postaci, którą akurat darzymy szacunkiem i sympatią.
Odkąd przestałem jeździć na 1 listopada do rodzinnego Gdańska i wybieram się, na zasadzie pielgrzymki zastępczej, na Powązki (Kalwaria Zebrzydowska zamiast Jerozolimy, czy raczej, w tym wypadku, raczej Jerozolima zamiast Kalwarii Zebrzydowskiej), jakoś mi z tym lżej; raz, że Stare Powązki ładniejsze niż współczesna część Srebrzyska i Oksywia, a dwa, że odwiedzam krewnych dalszych, których w znakomitej większości nie znałem, dzięki czemu miejsce rozmyślań o długotrwałej agonii kogoś bliskiego zajmują dociekania kto z kim w jaki sposób tak naprawdę jest spokrewniony. A z tym może być bardzo rozmaicie. Według familijnej opowieści grobowcem Dehnelów (trzecia alejka od Kaplicy św. Karola, bardzo przyzwoita lokalizacja) przez jakiś czas zarządzał jeden ze stryjecznych pradziadków, prawnik, który kładł tam różnych swoich samotnych kolegów, starych kawalerów, co to nie mieli się gdzie podziać po śmierci – i teraz w grobowcu leży garstka krewnych i legion nieznanych nam bliżej członków warszawskiej palestry.
Niestety, komuś przyszło do głowy sprawdzić to w księgach cmentarnych, i figa, nici z legendy, leżą sami swoi i jeden przypadkowy gość, kto wie, być może rzeczywiście prawnik; kolejny przykład na to, że nie warto grzebać się w legendach, bo prawda jest rozczarowująco banalna. I, zarazem przestroga, że rodzinna plotka z jednego zaplątanego nieboszczyka może zrobić całe stadko.
Zamiotłem płytę z liści (robota głupiego, zważywszy na to ile ich jeszcze wisiało powyżej na cienkich gałązkach, z wyraźnym zamiarem spadnięcia i zapaskudzenia), postawiłem znicze, podumałem i ruszyłem w mrok wieczoru na małą peregrynację. I peregrynowałem sobie od grobu do grobu, po rozmaitych dalekich krewnych i powinowatych, którzy gdzieś tam pewnie są narysowani na drzewie genealogicznym, ale gdzie dokładnie – nie pomnę; ciemno już było i cztery razy przeszedłem alejką, przy której stoi grobowiec państwa G., przy którym z kolei skręca się do kuzyna mojego dziadka – na próżno, państwo G. zapadli się pod ziemię z całą swoją neogotycką rezydencją. A wraz z nimi i dróżka sekretna. Nigdy nie potrafiłem dojść do pradziadka i prababci B., więc z nimi od razu dałem sobie spokój, za to odwiedziłem fabrykanta F., choć to bardzo daleki powinowaty (pradziadek czy prapradziadek pierwszego męża mojej babci, obcy człowiek niemalże). Ma za to jeden z najpiękniejszych grobowców na Powązkach, wymieniany we wszystkich
chyba przewodnikach i spacernikach; jak się przyjdzie jako, bądź co bądź, rodzina, jak się znicze zapali i poduma, to od razu szmerek po spacerowiczach idzie; wielka jest siła sławy odbitej, nawet jeśli to sława ładnego grobowca.
Za ciemno już było żeby pchać się do przodków i pociotków na Wojskowe, tym bardziej, że planowałem jeszcze wybrać się na cmentarz Ewangelicko-Augsburski, gdzie niedawno wyśledziłem jakąś zapodzianą krewną, którą chciałem koniecznie uhonorować przy pomocy znicza i zapałek, a przy okazji za jednym zamachem odwiedzić niedaleki grób dziadków przyjaciela (w myśl zasady: „zmarli naszych przyjaciół są naszymi zmarłymi”). Stanąłem w rogu jakiejś kwatery, przeliczyłem znicze i zmarłych do odwiedzenia, dokonałem szybkiej kalkulacji i wyszło mi, że mam dużą ilość nadprogramowych świeczek.
Jak wiadomo, doświadczenie wizytatora cmentarnego dyktuje nam trzy rozwiązania: rozrzutne, czyli zwiększenie przydziału zniczy na groboosobę, charytatywne, czyli ustawienie zniczy na jakiejś opuszczonej mogiłce, której nikt nie odwiedził, i wreszcie pielgrzymkowe, czyli zapalenie ich jakiejś znanej postaci, którą akurat darzymy szacunkiem i sympatią. Wybrałem ostatnie, bo uważam, że rodziny nie należy przesadnie rozpieszczać, a obcym nie powinno się zapalać świeczek, bo nie wiadomo czy to nie jakiś łotrzyk. Przespacerowałem się to tu, to tam, minąłem znanego jazzmana, bo nie słucham, Wieniawskiego, bo dostał rok temu; za to, z oczywistych i rozlicznych względów zapaliłem Waldorffowi. Niedaleko aleja zasłużonych. Reymont? Wolne żarty. Dąbrowska, i owszem, Staff, a jakże. Parandowski. Bułhak, bo to i od siebie, i od przyjaciółki, która jest specjalistką od historii fotografii. Mijałem kolejne groby polityków, aktorów, pisarzy, architektów i zauważyłem, że nie ja jeden zastanawiam się, komu by tu ustawić
znicz, a komu nie. Plebiscyt, Jezumaryja, plebiscyt! Jeśli chcesz postawić znicz Władysławowi Reymontowi, wyślij smsa na numer 7292, jeśli Janowi Kiepurze – na numer 7293, jeśli Jadwidze Smosarskiej – na numer 7294. A zatem po śmierci nie kończą się te wszystkie zestawienia, listy przecenionych i niedocenionych, porównywanie długości notek w encyklopedii, ilości wydań, szkół imienia? Nawet jak twórcę położą i leży sobie, jak się rozkłada, jak się rozłożył do szczętu, nękać go będzie nieustanny ranking, po wsze czasy? I będą chodzić tacy jak ja, niezdecydowani spacerowicze, i liczyć płomyczki? I grupy wsparcia będą, co to rozkładają na płytach swoich kandydatów elegancko zalaminowane karteczki z logo i biogramem? Grupa kresowa, grupa aktorska, grupa sportowa, grupa z Zagorska, grupa sąsiedzka „Dom” z Mokotowa, grupa monterów „Droga Krajowa”, kto jeszcze – nie wie wiem, coś się wymyśli, grunt że zawzięli się, że tu przyszli, i że wyjęli z solidnej teczki laminowane ślicznie karteczki!
Został mi jeden nadprogramowy znicz, który, w proteście przeciwko plebiscytowi, postanowiłem przyznać temu nieboszczykowi, który cieszył się najmniejszą popularnością w całej alejce. No i wypadło. Na Marcelego, cholera, Nowotkę.