Migawki z porwanego życia
Na ogół sięgam po biografię lub autobiografię pisarza, kiedy zainteresują mnie jego książki. Ponieważ jednak z bliżej nieokreślonych przyczyn nie zdążyłam się dotąd zapoznać z twórczością Marii Nurowskiej, uznałam, że autobiograficzna pozycja może stać się ku temu dobrą okazją. W końcu od kogo, jeśli nie od samego autora, najlepiej dowiedzieć się czegoś ciekawego na temat jego pisarskich sekretów? Nawet jeśli jego wspomnienia poświęcone są w większości sprawom osobistym, można w nich znaleźć niejeden klucz do tego, o czym i jak pisze... Istotnie, i w tym przypadku to założenie okazało się trafne. Nurowska bowiem ujawniła wystarczająco dużo informacji, ukazujących kulisy powstania najważniejszych jej powieści, by nawet człowiek słabo obznajomiony z tematem nabrał pewnej orientacji co do ich klimatu i zawartości. Co więcej, są i próbki stylu, bo autorka zdecydowała się wzbogacić swoje opowieści wyjątkami z kilku utworów (i nawet jednym – debiutanckim opowiadaniem – w całości).
Koncepcja uczynienia osią wspomnień opowieści o kolejnych domach, w których przyszło autorce zamieszkiwać od najwcześniejszego dzieciństwa po dzień dzisiejszy, sama w sobie jest bardzo dobra. Gdybyż tylko udało się ją zrealizować konsekwentnie wedle początkowo obranego wzorca... Widać jednak, jak po pewnym czasie myśli zaczynają się rozbiegać, w jednym miejscu skupiając się na ludziach, w innym na detalicznych szczegółach stawiania ogrodzenia, pracy mechooptyka (kto nie wierzy, że taki zawód istnieje, niech zajrzy na stronę 212!) albo starań o zakup posesji. Dlaczego tak jest, można się domyślić na podstawie przejmująco szczerego wyznania pisarki: „W moim życiu nie ma ciągłości i nigdy nie było. Bo wszystko jest fragmentaryczne, porwane, a większej całości nie ma i nigdy nie było, od najwcześniejszego dzieciństwa.”. A zatem mamy do czynienia nie ze zwykłym niedbalstwem, niespójnością kompozycji -lecz z mniej lub bardziej świadomą projekcją życiowego chaosu...
W treści wspomnień da się zaobserwować pewne zjawisko, które początkowo może wydawać się śmieszną niekonsekwencją. Przejawia się ono w sposobie pisania o poszczególnych postaciach pojawiających się na planie wydarzeń: jedni są wymienieni z imienia i nazwiska (Edward Stachura, Mieczysław Fogg), drudzy tylko z imienia (pan Karlik, pani Zofia), jeszcze inni ukryci pod samym inicjałem (J.), kryptonimem (Pisarz, Gazda) lub określeniem opisowym („kobieta podobno wpływowa w warszawskim światku, artystka malarka i pisarka ostatnio”). Kiedy się jednak zastanowimy, zróżnicowanie to okazuje się być jak najbardziej logiczne: pamiętajmy, że swoje życie podsumowuje osoba stosunkowo młoda, ledwie dobiegająca sześćdziesiątki, co wiąże się z faktem, że spora część wspomnianych przez nią ludzi może przeczytać, co o nich napisała. A że nie wszystkie zdania są stuprocentowo pochlebne – a nuż sprawa skończyłaby się w sądzie? Jeśli jednak jakiś bezimienny „pewien człowiek” zareaguje na wzmiankę o sobie oburzeniem – zadziała
na zasadzie „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, ujawniając tym samym swoją tożsamość, lecz w żaden sposób nie zdoła udowodnić, że to jego właśnie autorka miała na myśli... Jedyną rzeczywistą niekonsekwencją jest zatem zamieszczenie w książce fotografii przedstawiających osoby, których tożsamość została ukryta pod umownymi określeniami; bo przecież każdy, kto obraca się w kręgu krewnych i znajomych Nurowskiej, jeśli nawet nie domyśli się na podstawie tekstu, kim jest Pisarz czy też J., bez trudu rozpozna ich na zdjęciach, zaś inni dowiedzą się tego z tabloidów, które zapewne zechcą skomentować wynurzenia pisarki.
Podobnie jak wielu innych znanych ludzi, również i Nurowska uległa pokusie pochwalenia się swoimi sukcesami, napomykając we wspomnieniach o entuzjastycznym przyjęciu swoich wczesnych utworów przez rozmaite literackie autorytety i zamieszczając co nieco wyjątków z prasowych recenzji, a nawet entuzjastyczną wypowiedź pewnej czytelniczki, określającej ją jako „największą pisarkę na świecie”. Są ludzie, których takie posunięcia gorszą; z drugiej jednak strony, udawanie, że nie zauważa się okazywanych sobie dowodów uznania, lub ich dyskredytowanie, byłoby niewątpliwą hipokryzją, zostawmy zatem artystom przywilej rozkoszowania się popularnością tworzonej przez nich sztuki, o ile tylko nie posuwa się ono do granic megalomanii... Podsumowując, gdybym miała usytuować tę książkę pośród innych czytanych w ostatnich latach pozycji o podobnym charakterze, plasowałaby się na pewno niżej, niż Uchodźcy Grynberga czy Wędrówki pamięci Okudżawy, przewyższając za to lekkością pióra i umiejętnością przywoływania z
pamięci wyrazistych scenek Byłam, byliśmy Jurgielewiczowej albo Wędrówki Crichtona.