Tak się złożyło, że w ciągu kilku tygodni przeczytałam po kolei trzy pozycje biograficzne poświęcone postaciom, które – choć każda w inny sposób – zaznaczyły swoją obecność w dwudziestowiecznej kulturze : Marilyn Monroe, Ernestowi Hemingwayowi, Włodzimierzowi Wysockiemu. Po lekturze tej ostatniej obiecywałam sobie najwięcej, bo wciąż tkwią we mnie echa młodzieńczej fascynacji balladami lirycznymi, nostalgicznymi lub kpiarskimi, ale zawsze wykonywanymi z takim samym napięciem, z taką samą mocą; każda z tych pieśni, śpiewanych drapieżnym, chropawym barytonem, była miniaturowym monodramem...
Podtytuł wspomnień Dawida Karapetiana – Między słowem a sławą – sugerował, że autor skoncentrował się na analizie fenomenu Wysockiego od strony literackiej; okazał się on (podtytuł, nie autor) jednak tylko urozmaiceniem dodanym przez polskiego wydawcę, nie mającym większego pokrycia w treści książki, ta bowiem dotyczy nie tyle samej kariery artystycznej legendarnego śpiewającego aktora, ile dziejów jego kilkunastoletniej przyjaźni z Karapetianem. Oczywiście, jest w niej mowa o Wysockim-aktorze, poecie, bardzie, ale przede wszystkim o Wysockim-człowieku. „Odbrązowienia” postaci artysty dokonała wkrótce po jego śmierci trzecia i ostatnia żona, Marina Vlady, w miernej literacko, lecz przejmująco szczerej książce „Wysocki. Przerwany lot”, toteż przedstawiony przez Karapetiana portret człowieka wewnętrznie rozedrganego, pod którego „udawaną prostotą i twardością kryło się przedwcześnie zmęczone serce, zaniepokojenie i ukryta głucha krzywda”, i który z coraz większym trudem usiłował radzić sobie z objawami
ciężkiej choroby alkoholowej, nie był dla mnie zaskoczeniem. A jednak całość sprawiła wrażenie nieprzyjemne. Jeśli ktoś ma do powiedzenia o zmarłym przyjacielu niewiele więcej, niż da się zawrzeć w relacjach z kolejnych pijackich eskapad i romansowych awantur, jeśli bez skrępowania opisuje, jak tamten był gotów przehandlować za wódkę cenny prezent od żony, jeśli ukazuje go jako człowieka słabego i podatnego na wszelkie pokusy – czy pragnie się w ten sposób przysłużyć jego pamięci, czy może wybielić siebie? I czy rzeczywiście relację pomiędzy nimi można było nazwać przyjaźnią, skoro pozostały po niej prawie wyłącznie wspomnienia o ułomnościach i przewinieniach zmarłego? Bezstronny biograf ma prawo i obowiązek pisania całej prawdy o przedstawianej postaci; od jej bliskich trudno oczekiwać, by tuszowali niewygodne fakty, ale jeśli deklaracje o uczuciach łączących ich z obiektem wspomnień są szczere, we wspomnieniach tych powinno pozostać choć trochę obrazów pozytywnych...
Rozczarowanie treścią jest jednak niczym wobec irytacji, jaką wywołuje niechlujstwo edytorskie; mimo, iż nad książką pracowało aż troje redaktorów, a korektą zajmował się bezimienny „zespół”, w tekście aż roi się od błędów i niezręczności. Rosyjskiej tłumaczce mogły się przydarzyć jakieś wpadki, bo przecież jej językiem ojczystym nie jest język przekładu, lecz oryginału – ale przecież ktoś powinien był je skorygować! Tymczasem pisownia rosyjskich imion i nazwisk w wielu miejscach odbiega od zwyczajowo przyjętej („Wołodzia” zamiast „Wołodia”, „Wsewołod” zamiast „Wsiewołod”, a nawet... „Kośtia” i „Vładimirowicz”!) albo występuje w dwóch różnych wersjach („Vladi” i „Vlady”, „Sewerianin” i „Siewierianin”); co gorsza, zdarzają się i sformułowania dziwaczne, sztuczne i niezręczne („skręcała go zatarta płyta obyczajów”, „palące tajemnice ich kaprysów”, „bezbożnie wyżymając pedał gazu”), i oczywiste błędy gramatyczne („ich liczba (..) była mniej”, „że chodzi o tym samym człowieku”), i nawet ortograficzne
(„Ten...jak rzeż on?”!!!). Nie, stanowczo nie tego oczekiwałam. I sądzę, że jeszcze bardziej rozczaruje się ktoś, kto sięgnie po wspomnienia Karapetiana jako pierwsze źródło informacji o Wysockim...