Polska szkoła reportażu trzyma się doskonale. Jej liderzy mogą się pochwalić pokaźnymi kolekcjami wydań książkowych, unieśmiertelniających najlepsze ich teksty, warto jednak pamiętać, że ta ścisła czołówka to nie wszyscy. Jest przecież jeszcze spora gromada reportażystów, których pióro również zasługuje na docenienie. Z tego założenia wyszło wydawnictwo Dowody na Istnienie, postanawiając w serii Faktyczny Dom Kultury wznowić co bardziej wartościowe pozycje reporterskie z ostatnich kilkudziesięciu lat; jako jedną z pierwszych wybrano Było piekło, teraz będzie nieboIreny Morawskiej – zbiór tekstów publikowanych w latach 1992-98 na łamach Gazety Wyborczej, a po raz pierwszy wydanych w postaci książkowej w roku 1999.
Życiorys zawodowy autorki, którego szczegóły ujawnia notka biograficzna i zamieszczony na końcu zbioru wywiad, zdaje się potwierdzać, że w dziennikarstwie gwarancją sukcesu nie są świadectwa ukończenia stosownych uczelni, lecz talent, pasja i wiara w siebie. Na zdrowy rozsądek, któż by doradził młodej kobiecie, mającej fach w garści (a dokładnie dwa, oba zresztą niehumanistyczne), by poszła ot, tak, z głupia frant, do najbliższej redakcji czasopisma – gdyby jeszcze branżowego, ale nie! – i zadeklarowała chęć współpracy? I to jeszcze w PRL-u, gdy panowało powszechne przekonanie, że mowy nie ma, by zostać dziennikarzem bez partyjnej rekomendacji? Tymczasem próba zmiany kierunku kariery okazała się udana, a krótka przerwa w uprawianiu nowego zawodu nie przeszkodziła w powrocie do niego – i to w powrocie w dobrym stylu, z tekstami, które czytelnicy, nawet jeśliby na pierwszy rzut oka nie umieli ich powiązać z nazwiskiem autorki, mogą pamiętać jeszcze po kilkunastu czy dwudziestu kilku latach…
Tak jak ten rozpoczynający zbiór, najdłuższy (61 stron, więcej niż czwarta część łącznej objętości wszystkich reportaży), piękny okaz dziennikarstwa interwencyjnego – Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam. Nie sposób nie zapamiętać tej dramatycznej historii młodej kobiety, którą rodzina skłoniła, by przyjęła ofertę pracy „przyjemnej i bieżącej” od rodaczki zamieszkałej we Włoszech. Gdyby nie czujność sąsiadki, która zadzwoniła do redakcji, by komuś wyjawić swoje podejrzenia, pewnie by się skończyło tak samo, jak w przypadkach poprzednich naiwnych, które miały być dla Reginy D. „rodziną i kawałkiem ojczyzny”…
Tak jak ten tytułowy, dźwięczną frazą sugerujący, że opowie o wielkiej i korzystnej zmianie w czyimś życiu. Tylko… jak bardzo tragiczne i straszne musiało być to życie, jeśli trzeba było popełnić zbrodnię, by poczuć się jak w niebie?
Tak jak Windą na śmierć i Motyl na Manhattanie, każdy o czym innym, ale w gruncie rzeczy o tym samym – o skutkach rozpaczliwej pogoni za pracą. Cóż to za różnica, czy mąż, syn, brat straci zdrowie lub życie pracując na czarno na budowie, czy też „skończy z pętlą na szyi, na ulicy albo w kanale”, wyzbywszy się złudzeń, że bez znajomości języka i bez ubezpieczenia zarobi w domniemanej krainie obfitości na spłatę kredytu, dokończenie budowy, wiano dla córek…?
Jak Pokój dla cudzoziemca, przerażająco smutna biografia byłego milicjanta, który zatracił się w staraniach o „wszystko, co najlepsze dla dzieci i żony”.
Jak Kiedyś odrosną nam włosy, opowieść o narodzinach nowych polskich patriotów, dla których najważniejszym zadaniem jest usunąć „gówno, to, co zaśmieca nasz kraj – (…) – ćpunów, pedałów, Ruskich, Rumunów i Żydów”, a najdobitniejszym dowodem na to, „jak daleko posunęła się polityczna zgnilizna” – fakt, że „cień szubienic nie pokrył jeszcze kraju”.
Ale robią wrażenie i te krótsze, mniej dramatyczne, opowiadające o tym, jak w nowej polskiej rzeczywistości odnajdują się mieszkańcy prywatyzowanych zakładów, popegeerowskich wsi, małych miasteczek (Dusze w poczekalni, Opatrzność przy produkcji prochu, Białe pianino z czarnymi nogami, Miasteczko jak kryminał), zwłaszcza wtedy, gdy nawet natura zdaje się im nie sprzyjać (Diabeł spacerował po niebie, Deszcz omija Lisków).
Od opisywanych przez Morawską wydarzeń minęło sporo lat; nieaktualne są już niektóre realia gospodarcze, Polacy chcący poszukać szczęścia za granicą nie muszą czekać na dar „zielonej karty” ani na łaskę przedsiębiorczych rodaków, oferujących pracę na czarno, bo w krajach UE znajdą legalną i bezpieczniejszą… ale nie zdezaktualizowało się to, co w tych reportażach najważniejsze: ludzkie postawy i uczucia. Umiejętności wydobycia i przekazania tego, co w nich najważniejsze, za pomocą klasycznych reporterskich technik i środków mogą się na tych tekstach uczyć młodzi adepci zawodu, a przyjemności obcowania z oszczędnym, lecz wyrazistym językiem autorki, świetnie oddającym specyficzne cechy mowy rozmówców, może zakosztować każdy czytelnik. Dopracowanie edytorskie samej zawartości jest praktycznie bez zarzutu (tylko jeden, choć dość rażący błąd: „pęknięta czaszka i s z e f na czubku głowy”), natomiast projekt graficzny okładki to, niestety, wizualny koszmar: ktoś, kto wymyślił umieszczenie białych liter na niezbyt
intensywnym matowożółtym tle, powinien zostać skazany (bez zawieszenia) na dwa lata czytania podobnych napisów – może wtedy by pojął, że tego się przeczytać praktycznie NIE DA, jeśli się nie ustawi okładki na odległość 10 cm od silnego źródła światła, i to jedynie pod określonym kątem. Oczywiście, bez zapoznania się z napisami na okładce można się obejść, tylko jakim cudem zaprezentowana w taki sposób książka ma w księgarni przyciągnąć uwagę czytelnika?