Jak wynika z biografii urodzonego w 1972 roku Marcina Wrońskiego, kiedy tylko odkrył on literaturę fantastyczną, postanowił rozpocząć karierę pisarza. Pierwsza próba zostania cenionym literatem spełzła na niczym ze względu na ograniczone możliwości zestawu kalka-maszyna do pisania, ale na szczęście pan Marcin nie poddawał się tak łatwo. Oficjalnie zadebiutował w 1992 roku zbiorem opowiadań Udo Pani Nocy, dwa lata później światło dzienne ujrzała powieść Obsesyjny motyw babiego lata. Mając za sobą felietonistykę, dziennikarstwo radiowe i posadę nauczyciela, powrócił na łono fantastyki, co zaowocowało książkami Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża oraz Wąż Marlo. Jego najnowsza powieść zatytułowana jest Komisarz Maciejewski. Morderstwo pod cenzurą i wpisuje się w nurt kryminału miejskiego, przeżywający ostatnimi czasy istny boom. W posłowiu autor napisał, że każde porządne miasto powinno mieć swój kryminał, który zamienia powszednią i banalną przemoc w zagadkę i tajemnicę. Zaiste, Wrocław ma
cykl Krajewskiego o dość antypatycznym, acz dającym się lubić detektywie Eberhardzie Mocku, Kraków ma Dwanaście i Trzynaście Świetlickiego, zaś ciemną stronę Zakopanego opisuje Jacek Rębacz. Najsilniej reprezentowana jest tu Warszawa, wystarczy wspomnieć o Złym Tyrmanda, Dobrym Łysiaka, Magnetyzerze Lewandowskiego, Przystanku śmierć Konatowskiego czy Alu Capone w Warszawie Górskiego. Tymczasem Lublin, to piękne, magiczne miasto, w którym zakochałem się ongi od pierwszego wejrzenia, do tej pory nie dorobił się żadnej mrocznej, literackiej tajemnicy. Na szczęście dzięki Marcinowi Wrońskiemu ta biała plama na kryminalnej mapie została wypełniona. I to w jakim stylu!
Powieść Komisarz Maciejewski traktuje o pracy funkcjonariuszy Wydziału Śledczego Komisariatu Głównego w wielokulturowym Lublinie lat trzydziestych ubiegłego wieku. 9 listopada miasto przygotowywało się właśnie do obchodów Święta Niepodległości, zaś komisarz Zygmunt Maciejewski zwany przez kolegów Zygą, usiłował wyprzeć ze świadomości wszechobecność harcerzy wyjących pieśni legionowe. Jego gorący patriotyzm przejawiał się tym, że zawsze znajdował czas i ochotę, by wypić za zdrowie przenajświętszej Rzplitej, przeto nadchodzącą wielkimi krokami uroczystość miał zamiar spędzić we własnej ruderze, pogrążony w pijackim śnie. Niestety, nie było mu dane świętować tego dnia w objęciach wstawionego Morfeusza, ktoś bowiem – nie zważając na podniosłość chwili – brutalnie zamordował niejakiego Romana Bindera. Denat, będący w stanie wskazującym na to, że morderca wyraźnie za nim nie przepadał, za życia był naczelnym „Głosu Lubelskiego”, periodyku zażarcie potępiającego Żydów, masonów, lewaków, komunistów i inne
nieszczęścia, jakie spadły na Naszą Ciemiężoną Ojczyznę. Na domiar złego napis na ciele Bindera wskazywał na podtekst satanistyczny, toteż i tak już pokaźna lista chętnych do zakończenia jego żywota jeszcze bardziej się wydłużyła. Jakby tego było mało, ze względu na potencjalny motyw polityczny tego morderstwa, przydzielono Zydze do pomocy osobę, o której na pewno dużo można powiedzieć, ale raczej nie to, że przypadli sobie do gustu. Sprawa nie zapowiadała się zatem różowo, perspektywa „świętowania” rocznicy odzyskania niepodległości oddaliła się gdzieś chyłkiem, a nos komisarza Maciejewskiego – mimo, że złamany – podpowiadał mu, że na jednym trupie może się nie skończyć.
Powieść Marcina Wrońskiego ma dwóch głównych bohaterów i nie czuję się na siłach wyrokować, który z nich jest ważniejszym. Pierwszym jest, oczywiście, tytułowy funkcjonariusz i jego barwny zespół stróżów prawa. Autorowi udało się wykreować postać, która – nie wątpię – trafi do panteonu polskich bohaterów powieści kryminalnych. Sponiewieranemu przez życie Maciejewskiemu, wychodzącemu z założenia, że „dobry policjant wygląda, jakby nie wyglądał, albo wygląda jak bandyta. Tudzież jak alfons”, byłemu amatorskiemu mistrzowi okręgu w boksie, do aparycji sutenera wiele brakowało, zaś fizis miał iście bandycki. Trzymając się raczej ducha, niźli litery prawa, czasem dość kontrowersyjnie prowadził śledztwo, zaś w stosunkach międzyludzkich przyświecało mu przemożne przekonanie, że „policjant nie ma przyjaciół, tylko znajomych i podejrzanych”. Osoby pojawiające się na kartach książki Wrońskiego są świetnie naszkicowanymi postaciami z krwi i kości. Myślę jednak, że równie ważkim i wybornie ukazanym bohaterem Komisarza
Maciejewskiego jest Lublin. To miasto oddycha, tętni życiem, zaś oczyma wyobraźni można bez problemu ujrzeć niepokojące cienie prześlizgujące się po zaułkach Żmigrodu, Garbarskiej, Długiej i Wapiennej oraz dostrzec błysk „kosy” skierowanej ku nieszczęśnikowi, który postanowił udać się na nocny spacer, zakrawający jeśli nie na samobójstwo, to co najmniej na bezdenną głupotę. Lublin Wrońskiego to również tajemnicze bramy okupowane przez zawodowych bezrobotnych, prostytutki, knajaków i charakternych grandziarzy z ferajny, a także mniej lub bardziej podrzędne szynki, w których potrawą dnia jest „lorneta” i dwie „meduzy”, oraz kosztowne restauracje serwujące posiłek podany przez szarmanckiego kelnera. Autor pysznie opisał urokliwą dzielnicę żydowską, malowniczą Starówkę i większość charakterystycznych miejsc tego pięknego miasta. Nad wszystkim zaś góruje cieszący się ponurą sławą Zamek, w którego kaplicy akurat prowadzone są prace restauracyjne. Marcin Wroński przyznał, że pisząc swoją książkę, korzystał
m.in. z Ilustrowanego przewodnika po Lublinie z 1931 roku oraz z dzieła Lublin i okolice, zaś wiedzę o działalności ówczesnych stróżów prawa czerpał z pracy Policja Państwowa w województwie lubelskim w latach 1919–1939. Solidnie zatem przygotował się do napisania swej powieści i widać to praktycznie na każdym kroku. Nie zdziwię się, jeśli niebawem zaczną być organizowane wycieczki śladami bohaterów Komisarza Maciejewskiego, książka ta jest bowiem nie tylko świetnym kryminałem z wartką akcją, znakomitą intrygą, strzelaninami i pościgami samochodowymi, ale i dziełem, które poprzez popularyzację Lublina i jego ciekawej historii powinno na stałe wpisać się w kulturalny krajobraz tego magicznego miejsca.