"Łowcy skór" po 21 latach. "Zamordowanych zastrzykiem mogło być ponad tysiąc"
Dziennikarz śledczy z Łodzi Tomasz Patora, który opisał w 2002 roku proceder tzw. łowców skór, twierdzi, że ofiar mogło być w sumie ponad tysiąc. - Myślę, że za zabójstwa powinno było odpowiedzieć w sumie co najmniej kilkanaście osób, a odpowiedziały cztery - mówi WP Patora.
W styczniu 2002 roku Polską wstrząsnęła afera tzw. łowców skór. Okazało się, że zespoły karetek pogotowia w Łodzi zajmowały się masowo akwizycją usług pogrzebowych. Zespół karetki pobierał za każde zgłoszenie stwierdzonego zgonu ponad 1000 zł. Kwota ta była następnie wkalkulowana w koszt pogrzebu i to rodzina zmarłego ją ponosiła.
To nie koniec. W czasie śledztwa dziennikarskiego Tomasz Patora i Marcin Stelmasiak z łódzkiego oddziału "Gazety Wyborczej" oraz Przemek Witkowski z Radia Łódź odkryli, że pracownicy pogotowia w Łodzi "odpalali" chorych pacjentów, czyli po prostu ich zabijali, by powiększyć zysk z handlu. Chodziło albo o celowe wydłużenie dojazdu do pacjenta (karetka wysyłana była do chorego z najdalszej dzielnicy miasta); nieudzielanie pomocy na miejscu; a w skrajnych przypadkach wstrzykiwanie chorym leków m.in. powodujących wiotczenie mięśni i śmierć w męczarniach.
Wywiad z Tomaszem Patorą znajduje się pod materiałem wideo.
Zobacz też: Pijany zaatakował karetkę pogotowia
Sebastian Łupak: 21 lat temu opisał pan działania tzw. łowców skór. Czy warto wracać do tej historii po latach?
Tomasz Patora: Po pierwsze, to straszna, wręcz potworna historia, ale jednocześnie niezmiernie ciekawa, pełna nieprawdopodobnych wręcz zwrotów akcji i warto było zebrać ją w jednym miejscu - w książce "Łowcy skór. Tajemnice zbrodni w łódzkim pogotowiu".
Po drugie, wciąż podchodzą do mnie na spotkaniach autorskich ludzie, którzy zastanawiają się, czy wtedy ich babcia, dziadek, ojciec, ktoś z rodziny nie został zabity przez załogę karetki. Mają ogromne wyrzuty sumienia, zastanawiają się, czy zrobili wszystko, co mogli, czy mogli zapobiec tej śmierci. Zapaliła im się lampka, bo zaraz po wyjściu sanitariuszy po babcię zgłosili się ludzie z zakładu pogrzebowego.
Po trzecie, ta sprawa nie daje mi spokoju, bo moim zdaniem nie została przez nas wszystkich przepracowana i nie odpowiedzieliśmy sobie jako społeczeństwo na pytanie, "dlaczego w łódzkim pogotowiu dochodziło do okropnych zbrodni". Wielu myśli, że sprawa zakończyła się sukcesem, bo za kratki trafiło dwóch łódzkich sanitariuszy za zabójstwa i dwóch lekarzy za nieudzielenie pomocy.
Sanitariusze-mordercy do dziś siedzą za kratkami. To sukces!
No, nie do końca. Skazano kilka osób za jedynie kilka zabójstw. A – wedle moich wyliczeń tych chorych - ostrożnie licząc - mogło zostać zamordowanych ponad tysiąc.
Ilu? Nie mieści mi się w głowie taka liczba zamordowanych…
Opowiem, jak to wyliczyłem. Przez trzy lata z apteki łódzkiego pogotowia zniknęło ok. 1250 ampułek leków: zwiotczających mięśnie pavulonu i skoliny oraz chlorku potasu. Wiemy, że zostały z apteki w pogotowiu wykradzione poprzez sfałszowane recepty i nie wykazano ich podania konkretnym pacjentom. Zresztą leki te (zwłaszcza pavulon i chlorek potasu) nie miały w pogotowiu praktycznie żadnego zastosowania, nie były też nikomu potrzebne na czarnym rynku.
Jeśli więc zużyto każdą z tych ampułek, to zabitych mogło być ponad tysiąc. To i tak ostrożny szacunek.
Dlaczego?
Nie wiemy czy przyjmować proporcję 1:1, bo sanitariusz Andrzej N. zeznał w czasie śledztwa, że ciężko chorych pacjentów zabijał, wstrzykując im nie całą ampułkę pavulonu, ale połowę czy nawet 1/3. "Oszczędzał", żeby móc zabić kolejnych pacjentów.
Poza tym wiemy, że tych 1250 ampułek zginęło z apteki na przestrzeni trzech lat. A wcześniejszych lat nie da się zbadać, bo nie zachowały się żadne dokumenty. Proceder zaś – to wiemy z relacji różnych osób - mógł trwać nawet 10 lat.
Jak to możliwe, że leki były wyciągane z apteki bez żadnej kontroli?
W magazynie pogotowia panował kompletny bałagan. Nie było procedur - zresztą według mnie celowo. Chodziło o to, żeby jak najłatwiej można było wyciągnąć te leki.
Opowiem anegdotę: jeden z sanitariuszy napisał np. na recepcie "bułka z masłem", a lekarz mu to bez czytania podpisał i podbił pieczątkę. Lekarz tego nie czytał, a sanitariusz sam wypisywał, że potrzebny mu pavulon, choć nie jest on w ogóle konieczny w karetce.
Nikt wygodnie nie zauważył wypływu kosmicznych ilości leków, które – jak już mówiłem - nie mają praktycznie żadnego zastosowania w pracy pogotowia.
To był po prostu bałagan czy celowe zaniedbanie?
Twierdzę, że w łódzkim pogotowiu panował skorumpowany system, o którym wiedziały setki ludzi.
Wszyscy oni zabijali?
Nie! Zabijały na dużą skalę trzy-cztery zespoły karetek, a kilka innych najprawdopodobniej robiło to rzadziej. Ale już korupcyjne informacje o tym, że ktoś właśnie umarł, sprzedawali zakładom pogrzebowym właściwie wszyscy: dyspozytorzy, lekarze, sanitariusze i kierowcy.
Musieli być i tacy, którzy tego nie robili...
Praktycznie wszystkich tych, którzy tego nie robili, znam z imienia i nazwiska. Tak mało ich było, że wszyscy inni wytykali ich palcem.
Dlaczego tak się działo?
Nie uciekniemy od tego, że proceder narodził się w okresie transformacji ustrojowej, dzikiego kapitalizmu i konkurencji na rynku. W czasach, kiedy jedyną obowiązującą zasadą moralną – jak mówi dziś prof. Piotr Śpiewak - była chciwość.
W tym procederze zderzyli się ci, którzy w nowym systemie przegrywali – czyli sanitariusze, lekarze i kierowcy - ludzie przypadkowi, kiepsko opłacani, bez perspektyw. Jeśli chodzi o lekarzy, też była selekcja negatywna – do pogotowia szli w dużej mierze najgorsi. A po drugiej stronie byli wygrani – czyli biznesmeni w zakładów pogrzebowych, nowobogaccy, którzy mieli duże pieniądze.
Przegrani wyczuli szansę w postaci zagospodarowania szarej strefy. Za łapówki dawali zakładom pogrzebowym informacje o zgonach. "Skóra", czyli zmarły, to była cenna informacja. Trzeba było dać cynk, że ktoś właśnie umarł, a rodzinie zasugerować, że zaraz przyjadą panowie, którzy wszystkim się zajmą, od zabrania ciała do pogrzebu.
To były duże pieniądze?
W szczytowym okresie około 1500 zł od "skóry". Ale nikt z biorących fortuny na tym nie zrobił.
Dlaczego nie?
Bo chętnych do tego koryta było mnóstwo. Na przestrzeni 10 lat, kiedy ten proceder się rozwijał, to było kilka tysięcy ludzi pracujących w łódzkim pogotowiu. Była tam spora rotacja. Pieniędzy z łapówek było w sumie ok. 4 mln rocznie.
Ogromna kasa!
To prawda, ale jeśli podzielić ją na tych, co się nią działkowali, to wychodził po prostu solidny dodatek do pensji. Liczymy średnio 1500 zł za informację, a podczas "fartownego" dyżuru, zespół, który był wysyłany do "skór", mógł sprzedać 8-10 informacji (tyle zgonów w ciągu nocy zdążył obsłużyć). Wychodzi ok. 12 tysięcy zł do podziału na 4-5 osób – trójka lub czwórka w zespole karetki plus dyspozytor. Wychodziła całkiem przyzwoita kasa na komputer, naprawę samochodu czy wysłanie dziecka na kolonię.
Skazanie za ten proceder czterech osób uważa pan za niewystarczające?
Uznano, że mówimy o wrzodzie na zdrowym organizmie pogotowia, czyli o czterech zwyrodnialcach, którzy zabijali ludzi. Mieliśmy raptem jeden duży proces. Dwóch sanitariuszy zostało oskarżonych o zabójstwa, a dwóch lekarzy o zaniechanie ratowania pacjentów.
Czterech zwyroli?! To żenujące, bo zabijało najpewniej kilkadziesiąt osób, licząc wszystkie zespoły, które wykradały pavulon, także w mniejszych ilościach. A już w procederze informacjami handlu o zgonach uczestniczyli bez żadnych wątpliwości prawie wszyscy pracownicy łódzkiego pogotowia.
Poza tym wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego odpowiedzialności nie poniósł nikt z zakładów pogrzebowych, skoro sami opisywali ze szczegółami konkretne przekazania konkretnej gotówki? Nie stanęli nawet przed sądem. Część z nich to do dziś potentaci pogrzebowi.
Ta skazana czwórka to rzeczywiście były potwory?
Z tej czwórki trzy osoby na pewno były zaburzone pod każdym względem: zaniżona wrażliwość, zero empatii, brak uczuć wyższych. Ale w systemie, w którym pogotowie zajmowało się zarabianiem za "skóry" i liczeniem pieniędzy, a nie ratowaniem pacjentów, ci psychopaci czuli się bardzo dobrze.
System korumpował wszystkich. Jeśli lekarz funkcjonował w zespole, w którym sanitariusz Andrzej N. był zabójcą, a kierowca udawał, że niczego nie widzi, to w końcu ten lekarz podchodził do Andrzeja N. i mówił: "potrzebuję pilnie kasy, może byśmy dziś coś odpalili?". Siedział z przodu w szoferce i czytał gazetę, a sanitariusz "odpalał" z tyłu chorego. Kasą dzielili się wszyscy. Jeden z lekarzy miał zwyczaj, że po dobrym dyżurze dzwonił publicznie do żony i mówił "dorzuć kochanie 1400 zł do domowego budżetu".
Nie wszyscy zabijali, ale setki osób o tym wiedziało i nikt nie szedł na policję. Bo brali pieniądze.
Skoro zamordowanych zastrzykami mogły być tysiące, to dlaczego skazano raptem cztery osoby za kilka zabójstw?
To była zbrodnia doskonała, bo sanitariusze wiedzieli, które leki wybrać i jakich użyć, żeby nie zostawiały w organizmie śladów. Po kilkunastu-kilkudziesięciu godzinach wszelkie ślady się ulatniały. Rozważano ekshumacje ofiar, ale wszyscy specjaliści toksykologii i medycyny sądowej powiedzieli, że to nie ma sensu, bo nie znajdziemy śladów tych substancji.
To jak doszło do skazania dwójki sanitariuszy?
Udało się udowodnić zabójstwa dwójce sanitariuszy tylko dlatego, że jeden z nich –Andrzej N. - zaczął mówić, ilu ludzi zabił. W kompletnie nieprawdopodobny sposób posypał się w czasie śledztwa, choć na to, że zabijał nie było żadnych twardych dowodów. Prokurator i policjanci wiedzieli jak zablefować, ale też mieli szczęście niespotykane na skalę wręcz światową. Genialnym zaś posunięciem wykazał się prokurator Robert Tarsalewski, który po kilku dniach niezwykle intensywnych przesłuchań zapytał sanitariusza, jak zachowuje się człowiek po podaniu pavulonu.
I co się stało?
Andrzej N. miał taką cechę, że lubił obserwować, jak umierają jego ofiary w męczarniach. Opowiadał ze szczegółami, że trwało to od 5 do 10 minut, że człowiekowi po pavulonie zaczynają drżeć ręce, potem zaczyna wyć, ale wycie szybko ustaje, opadają powieki, wreszcie cała głowa. Wszystko dzieje się "na trzeźwo", bo mózg pacjenta pracuje do końca normalnie i człowiek doskonale zdaje sobie sprawę, co się z nim dzieje. Ale nie może nic zrobić, nawet kiwnąć palcem.
Obserwacje sanitariusza były unikatowe na skalę światową, ponieważ normalnie pavulon podaje się nieprzytomnym, zaintubowanym pacjentom na sali operacyjnej, a nie ludziom świadomym. Podejrzany sanitariusz nie mógł tego wymyślić i w ten sposób dał oręż oskarżycielowi na czas procesu. Kiedy później Andrzej N. zrozumiał, co zrobił, przyznając się do winy i przed sądem odwołał swoje wyjaśnienia ze śledztwa, nikt mu nie uwierzył.
Mówił pan, że w procederze zabijania brały udział trzy-cztery zespoły karetek…
Inne też – ale na mniejszą skalę. Niczego im nie udowodniono, kilku już nie żyje. Ja znam te nazwiska, ale nie mogę ich podać. Ich pseudonimy to m.in.: Anioł Śmierci, doktor Potasik, Mengele, Skórołapka.
Myślę, że za zabójstwa powinno odpowiedzieć w sumie co najmniej kilkanaście osób - przynajmniej ci, którym mimo trudności dowodowych, o których mówiłem, łatwiej byłoby udowodnić winę, bo wykradali i zużywali pavulon na większą skalę. Jednak prokuraturze nie udało się, bądź nie chciała, postawić ich przed sądem. Te twarze, pseudonimy i nazwiska mam przed oczami. Jeden z nich robi dziś karierę akademicką.
Co ciekawe, wśród "łowców skór" są osoby, które nie dość, że nie trafiły na ławę oskarżonych, to jeszcze dostały odszkodowania.
Jak to?
Weźmy dyspozytora Tomasza S., który był - jak nazwał to później sędzia – "zawiadowcą" procederu. Prokuratura badała m.in. czy powodował opóźnienia wyjazdów do chorych tak, żeby zespoły reanimacyjne przyjechały już do zmarłych, a nie do żywych.
Jego kluczowa rola w handlu skórami jest bezsporna. To on organizował ten proceder. Wynika to z dokumentów. W uchwale pracowniczej łódzkiego pogotowia z 10 września 1991 r. napisano wyraźnie: "pieniądze zarobione za zgłoszenie przewozu firmie pogrzebowej będą własnością pracowników, a dysponentem pieniędzy będzie Komisja Zakładowa NSZZ "Solidarność" reprezentowana przez jej przewodniczącego Tomasza S.".
Tymczasem Tomasz S. nie dość, że nie został za nic skazany, to jeszcze uzyskał wielotysięczne odszkodowanie od Skarbu Państwa za bezprawne zwolnienie z pogotowia oraz za przesiedzenie kilku tygodni w areszcie.
Jego odszkodowanie jest niemal identyczne z tym, które dostała rodzina jednej z zamordowanych pavulonem osób. On dostał 31 tys. zł, a oni nawet mniej – 27 tys. zł. To jest porażające zestawienie.
Czy osoby wzywające dziś karetki do chorych mogą być spokojne, że proceder ustał?
Masowy proceder handlu informacjami o zgonach z pewnością dziś nie istnieje. Został właściwie wyeliminowany. Czasem próbuje odrodzić się w skali mikro. Zdarzało się w Warszawie, że lekarz wyciągał plik wizytówek zakładów pogrzebowych, mówiąc: "zostawiają nam je w centrali pogotowia, ale to pani wybierze, którą firmę wezwie". Ale to są naprawdę pojedyncze sygnały.
Wprowadzono obowiązkowe studia dla ratowników medycznych, to są dziś wykształceni ludzie. Choć, zdaniem wielu, przydałyby się np. poważne testy psychologiczne przed przyjęciem do tej pracy.
Poza tym ludzie mają dziś świadomość, na czym polegał handel skórami. Zapalają im się czerwone lampki, gdy tylko lekarz zaczyna polecać "sprawdzony" zakład pogrzebowy.
A pavulon? Jest dziś na wyposażeniu karetek?
Został wycofany z karetek w całym kraju tuż po wybuchu afery, bo ten lek w pogotowiu był po prostu zbędny. Do dyspozycji lekarzy i tylko lekarzy zostawiono tylko leki zwiotczające mięśnie działające krótko - odpowiedniki dawnej skoliny. Te preparaty –choć z rzadka – do dziś stosuje się w ratowaniu pacjentów.
Rozmawiał Sebastian Łupak, Wirtualna Polska
Tomasz Patora (ur. 1973 r.) – dziennikarz prasowy i telewizyjny (obecnie TVN), wykładowca akademicki. Jeden z najbardziej utytułowanych polskich reporterów. Autor lub współautor najważniejszych reportaży śledczych ostatnich lat: Łowców skór (2002), Nasz Bóg ich zgubi (2007), Koktajlu Gapika (2010), Afery solnej (2012), Przychodzę na grób do kogoś innego (2015) czy Chore bydło kupię (2019). Wielokrotnie wyróżniany w kraju i za granicą, m.in. w Nowym Jorku (nagroda im. K. Schorka), Normandii, Hamburgu i Wenecji. 14-krotnie nominowany do nagrody Grand Press – najbardziej cenionego polskiego wyróżnienia dziennikarskiego i dwukrotny jego laureat, trzykrotny zdobywca nagrody DetonaTOR i dwukrotny Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Publikował na łamach "Gazety Wyborczej", dziś współtworzy programy "Superwizjer" i "Uwaga!" w telewizji TVN. Uczy studentów na Uniwersytecie Wrocławskim, Uniwersytecie SWPS i w Polskiej Szkole Reportażu.