Kajtek i Koko w kosmosie 7. Bogini moczarów - recenzja
W „Bogini moczarów” nie tylko czeka na nas kolejna porcja niezwykłych przygód pary sympatycznych bohaterów, ale w tym momencie możemy też już w pełni docenić zalety całej kolorowej edycji „Kajtka i Koka w kosmosie”.
Co istotne, „Bogini moczarów” nie odbiega poziomem od bardzo udanych poprzednich części serii. W albumie tym najpierw możemy obserwować dalszy ciąg historii z „Dworu Apodyktusa”, gdzie widzieliśmy, jak Kajtek i Koko przejęli się losem dwojga młodych ludzi, którzy mieli być za swą miłość ukarani przez Mbaalę.
To właśnie z nią będą musieli się teraz zmierzyć, a w trakcie tego starcia kilka razy ich niewiara w czary zostanie poddana próbie. Trzeba też przyznać, że sporym zaskoczeniem zarówno dla pary bohaterów, jak i czytelników, może być odkrycie, co było źródłem mocy czarów tytułowej bogini.
Z dużym zainteresowaniem śledzimy też wydarzenia rozgrywające się na pokładzie rakiety, kiedy Kajtek i Koko wyruszają wreszcie w podróż powrotną na Ziemię. Otóż w pewnym momencie dzielny robot, który w trakcie poprzednich przygód już kilkakrotnie ratował bohaterom skórę, twierdzi, że mózg elektronowy nie działa prawidłowo i w efekcie pojazd może minąć rodzimą planetę!
Mówią: "król dubbingu". Rozbrajająca reakcja Boberka
Kosmonauci nie będą mogli być pewni, które z urządzeń ma w tym przypadku rację, a niedługo potem dochodzi wręcz do regularnych starć między automatami. Zanim sytuacja zostanie opanowana, kilkakrotnie życie Kajtka i Koka będzie zaś wisieć na włosku.
Przy samym lądowaniu na Ziemi też nie obędzie się bez niespodzianek i w efekcie bohaterowie znajdą się w samym sercu sporu między mieszkańcami dwóch wiosek. Przez długi czas będzie wyglądać na to, że po tylu udanych misjach przyjaciele prawie u kresu podróży poniosą pierwszą porażkę. Podejmowane przez nich próby pogodzenia zwaśnionych stron są bowiem udaremniane przez sprytnego Cwańca, który dotychczas czerpał spore korzyści z trwającego konfliktu.
Jednak i tym razem doczekamy się pomyślnego finału tej historii, a niedługo później eksperyment „Orion: zostanie oficjalnie zakończony. Inną sprawą jest, że w laboratorium profesora Kosmosika również czeka na nas kilka niespodzianek, a nieznośny Bazyli na koniec spłata bohaterom jeszcze ostatniego figla.
Nie ulega zaś wątpliwości, że fani twórczości Janusza Christy z niecierpliwością czekali na ukazanie się każdego tomu tego cyklu, nawet jeśli całą fabułę znali już z czarno-białego zbiorczego wydania. Po dodaniu kolorów rysunki mistrza wszak jeszcze bardziej przyciągają wzrok czytelników, dzięki czemu znacznie łatwiej całkowicie zatopić się w tej fantastycznej historii. Nic więc dziwnego, że osoby pamiętające o wcześniejszym nieudanym podejściu do pokolorowanej edycji tego komiksu, trzymały kciuki za powodzenie przedsięwzięcia Egmontu. I chociaż wydawnictwu zajęło to ponad dwa lata, to teraz możemy się już cieszyć z kompletu siedmiu przepięknych 96-stronicowych albumów.