Gdy widziałam tę książkę w zapowiedziach wydawnictwa pomyślałam, że to będzie jakaś autobiografia uwięzionej kobiety, że to może kolejna historia rodem z Afganistanu, że klatka to symbol na przykład czarczafu. Tymczasem Kobieta w klatce to pierwszy tytuł nowej serii skandynawskich kryminałów. Autor, który jest przystojnym starszym mężczyzną, pisze powieści od 1997 roku. Znane, lubiane, doceniane, ale lokalnie. On chciał, żeby jego książki czytali w nowojorskim metrze, w pociągach kolei transsyberyjskiej i nawet w gdańskiej SKMce.Dlatego powołał do życia Departament Q.
To wydział policji, który wymyśliła pewna rzutka członkini Partii Danii. Znalazła na wydział pieniądze i określiła jego cel – ponowne badanie spraw kryminalnych, których wiele lat temu nierozwiązano, a które mają szczególne znaczenie dla dobra publicznego. Szefem wydziału został Carl Morck, genialny policjant z doświadczeniem, ale też traumą. Niedawno wrócił do pracy po zwolnieniu lekarskim – podczas służby on i jego dwaj koledzy zostali zaatakowani przez nieznanych sprawców – jeden nie przeżył, a drugi leży w szpitalu sparaliżowany. Carl boryka się ze swoi poczuciem winy, którego nie chce nikomu pokazać. A dodatkowo z korupcją w policji, z brakiem należytego zaangażownia w sprawy i ze stosem akt, które, tak na początek, spoczęły na biurku Departamentu Q. Jest ich mnóstwo i tylko przypadek sprawia, że Carl sięga po akta sprawy sprzed pięciu lata, kiedy zaginęła Merete Lynggaard – piękna młoda parlamentarzystka. Wypadła za burtę promu, podczas majowej wycieczki. Sprawę uznano za wypadek i zamknięto, mimo,
że nigdy nie odnaleziono ciała.
Carl chce odłożyć akta niemal od razu, pewien, że po tylu latach nie dowie się niczego nowego. Ale policjantowi pomaga tajemniczy Assad, mężczyzna zatrudniony do sprzątania i parzenia kawy. Ma oczy otwarte szerzej i widzi więcej niż zwykły sprzątacz. Nie pozwala aktom upaść z biurka i pokryć się kurzem.
Zamknęłam książkę i pomyślałam, że to nierealne, że to bajka i coś, co ma zaszokować i przestraszyć. Ale po chwili z telewizyjnymi wiadomościami dotarło do mnie, że ta książka wyszła z okładki, że to, co w niej pokazane dzieje się naprawdę, że jest obok mnie. Że w istocie ten kryminał to kronika dzisiejszego świata, że jutro w dzienniku mogę o tym usłyszeć.
Jednocześnie ze śledztwem, posuwającym się wolno, leniwie, widzimy też Merete, kobietę w klatce, najpierw otwieramy razem z nią zdumione oczy, a potem, razem z nią poznajemy wnętrze klatki i wybiegamy myślami poza nią, do świata, który kiedyś był jej udziałem, i do którego najprawdopodobniej już nie wróci. To studium człowieka zamkniętego, studium więzienia za bezwiny, zaglądanie w myśli i w ciało człowieka, który nie ma już tak naprawdę nic swojego. Okrutne, ale nie jest to przemoc nastawiona na szokowanie, to nie bezmyślne przelewanie czyjejś krwi. Ma wstrząsnąć, ale nie odpychać, ma dać do myślenia, ma nam pokazać nas samych.
To kryminał nietypowy, bo odkrywa bardzo wiele na początku – mamy szansę iść jednocześnie dwoma drogami – drogą policji i drogą ofiary. Typowe jest tylko to, że do końca nie znamy sprawcy.
No i typowe jest też to, że to kryminał, który trzyma w napięciu i w grozie. Jest jak schody, po których się wchodzi, wchodzi, wchodzi, nie widać końca, niebezpiecznie trzeszczą, buja się balustrada – miałam wrażenie, że autor nie wybrnie z tych wszystkich zawiłości i ogromu nazwisk, że schody runą. Ale wytrzymały, doszłam na szczyt, zupełnie nagle i zjechałam po poręczy słów jak szalona i miałam tylko nadzieję, że tam na dole wyjdę z tego bez szwanku.Wyszłam trochę poobijana. I chcę więcej.