Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak to jest – mieć szesnaście, siedemnaście lat i zamiast poczucia, że cały świat stoi przed wami otworem, że życie dopiero się zaczyna, tkwić w stałej niepewności, czy pożyjecie tyle samo, co statystyczny obywatel, połowę tego, czy jeszcze tylko pięć lat lub rok? Albo jeszcze gorzej: w pewności, że jeśli medycyna nie dokona jakiegoś niespodziewanego i rewolucyjnego skoku naprzód, nigdy nie będziecie mieć tego, co mieli wasi rodzice i będą mieli wasi rówieśnicy; jeśli nawet uda wam się odebrać świadectwo maturalne albo dyplom ukończenia studiów, to i tak nie złożycie podania o pracę; jeśli się zakochacie z wzajemnością, to nie złożycie przysięgi małżeńskiej, a już na pewno oszczędzone wam będą trudy i radości wychowywania potomstwa…?
Podobna sytuacja wydaje się jakimś upiornym wymysłem, chorym snem pesymisty cierpiącego na ciężką depresję, ale nic z tych rzeczy – bywa faktem, i to wcale nie aż tak rzadkim; podręczniki dla lekarzy mówią jasno, że nadal są choroby, w których „pięcioletnie przeżycie uzyskuje się średnio u 50% leczonych chorych” i takie, gdzie można mówić w zasadzie tylko o szansie na przedłużenie życia o kilka miesięcy lub kilka lat, bo o wyleczeniu mowy nie ma.
Bohaterka powieści Johna Greena, szesnastoletnia Hazel, znajduje się właśnie w tej drugiej sytuacji.Od trzech lat choruje na raka tarczycy z przerzutami, a przy życiu trzyma ją eksperymentalny lek, który sprawił, że „przez ostatnie półtora roku przerzuty prawie się nie powiększyły”, oraz aparat tlenowy, wspomagający zniszczone chorobą płuca. Starszy o rok Augustus pozornie miał większe szczęście, bo „tylko” stracił nogę, lecz jego nowotwór należy do kategorii tych, w których przypadku w żaden sposób nie da się przewidzieć, czy pacjent znajdzie się w tych „średnio 50%”, czy nie, a jeśli tak, co go czeka po pięcioletnim przeżyciu. Młodzi poznają się na zajęciach grupy wsparcia, na które Hazel uczęszcza tylko po to, by „zadowolić rodziców” – bo „na świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera”– zaś Gus na prośbę kolegi zaczynającego właśnie kolejny etap koszmaru związanego z chorobą. Krótka wymiana zdań
rodzi między nimi coś więcej, niż zwykłą wspólnotę ludzi dotkniętych takim samym nieszczęściem i niż banalny flirt dwojga zdrowych nastolatków. A tym, co ostatecznie zwiąże ich na dobre i na złe i pozwoli im przeżyć więcej, niż jeszcze niedawno sobie wyobrażali, jest książka, którą Hazel pożycza Gusowi – napisana przez autora, o którym prawie nic nie wiadomo, opowiadająca o dziewczynce chorej na raka i jej przeżyciach. Niestety, tekst powieści urywa się w najmniej spodziewanym momencie, a Hazel tak bardzo chciałaby poznać losy niektórych postaci! Od tej chwili do najważniejszych priorytetów obojga dochodzi jeszcze jeden: odnaleźć Petera van Houtena i dowiedzieć się, co miał na myśli, kończąc swoją książkę w taki sposób. I choć odpowiedź okaże się niekoniecznie taka, jakiej Hazel oczekiwała, doświadczenia związane z realizacją celu staną się dla tej niezwykłej pary czymś bardzo znaczącym…
Aż do ostatnich lat XX wieku przeżycia dziecka czy nastolatka umierającego na nieuleczalną chorobę – jego samego, nie jego rodziny - były nieomal tematem tabu; potem Gaarder napisał * W zwierciadle, niejasno, Schmitt * Oskara i panią Różę, van Sant nakręcił „Niespokojnych” i okazało się, że także o tego rodzaju tragediach da się opowiadać językiem literatury i filmu, nie nadużywając patosu i nie spłycając rangi problemu. Powieść Greena doskonale wpisuje się w ten nurt, będąc przy tym okazem całkiem porządnej literackiej roboty. Autorowi udało się pokazać swoich młodych bohaterów i ich dramat naturalnie i całkiem wiarygodnie (wśród wypowiadających się na forach anglojęzycznych czytelników można
napotkać i takich, którzy się z tym nie zgadzają, argumentując, że w przypadku ICH krewnego było całkiem inaczej, ergo: że książka jest nieprawdziwa; ale przecież reakcje na chorobę są rzeczą jeszcze mniej przewidywalną niż sama choroba, w ogromnym stopniu uzależnioną od całej konstrukcji psychicznej człowieka, od jego wcześniejszych doświadczeń… Postawy Hazel i Gusa sporo różnią się od postaw bohaterów młodszych i pochodzących z krajów o nieco odmiennych tradycjach kulturowych - Cecylii z utworu Gaardera i Oskara z mini-powieści Schmitta - a przecież i to nie wyczerpuje całego zakresu możliwości!), unikając przy tym nadmiaru sentymentalizmu (choć i tak niektórzy uważają, że tego rodzaju literatura to obliczona na efekt gra na uczuciach czytelnika; czy jednak znaczy to, że lepiej, by wcale nie istniała, niż wzruszała? A może wyznawcy tego poglądu obawiają
się, że jeśli komuś, kto spłakał się do imentu nad losem Oskara czy Hazel i Gusa, przyjdzie pracować z podobnie chorymi dziećmi, będzie się na ich widok zalewał łzami, zamiast zrozumieć ich punkt widzenia i pomóc im jak najlepiej wykorzystać darowany czas?). Gdyby nie parę dłużyzn i nienaturalne zachowanie van Houtena (o ile grubiańskie odzywki u niektórych alkoholików są na porządku dziennym, o tyle jakoś mniej pasuje do stanu permanentnego upojenia jasność umysłu, pozwalająca na roztrząsanie kwestii filozoficznych), mogłabym z pełnym przekonaniem stwierdzić, że Gwiazd naszych wina w niczym nie ustępuje pozostałym dwóm wspomnianym utworom. Ale i tak oceniam ją wysoko.