Jak nazistowscy zbrodniarze uciekali przed karą
A jednak są miejsca, gdzie karząca ręka sprawiedliwości nie sięgnie. Choć od zakończenia wojny minęło już siedemdziesiąt lat, na ogłaszanej co roku przez Centrum Szymona Wiesenthala liście nazwisk poszukiwanych nazistowskich zbrodniarzy znalazło się dziesięć osób.
Ze swastyką ku słońcu
Od kwietnia, kiedy opublikowano aktualne informacje, trochę się jednak pozmieniało. Zmarł oskarżany o ludobójstwo Wołodymyr Katriuk, a pod koniec maja rozpoczął się proces Oskara Gröninga, strażnika z Auschwitz. Co roku owa lista jest coraz krótsza, ale nie każdy z podejrzanych trafia przed oblicze sądu. Pytanie nie brzmi jednak, czy uda się ich złapać, zanim umrą przed dobiciem do setki, ale czemu w ogóle dano im uciec.
Na okładce książki "* Zbiegli naziści. Jak hitlerowscy zbrodniarze uciekli przed sprawiedliwością*" Gerarda Steinachera opisane przez niego historie wydawca porównuje z książkami sensacyjnymi Fredericka Forsytha. I nie jest to zwyczajowa marketingowa wata.
Akta Odessy
Forsyth w roku 1972 roku wydał powieść "Akta Odessy"; książka opowiada o tajnej organizacji nazistowskiej, która zrzeszała co wytrwalszych bojowników o hitlerowskie idee i miała spory udział chociażby w zorganizowaniu ucieczek prominentnych zbrodniarzy. Steinacher wprost określa Odessę mitem scementowanym w kulturze popularnej między innymi przez samego Szymona Wiesenthala, który "znalazł użyteczny symbol, aby podtrzymać niepokój i oburzenie opinii publicznej przebiegłością byłych esesmanów i bezkarnością ich działań".
Autor szczegółowo opisuje kolejne czynniki, które zadecydowały o wymknięciu się Klausa Barbie czy Waltera Rauffa z alianckich rąk: nadal drożne kanały przerzutowe z Niemiec do Austrii - o ironio, niekiedy te same, którymi uciekali Żydzi - obojętność i nonszalancję zachodnich służb, informacyjne braki o zbrodniach wojennych i watykańską obłudę. Historie tych cieszących się bodaj największą niesławą - Josefa Mengelego i Adolfa Eichmanna - mogą posłużyć za reprezentatywne studium przypadku, choć zdaje się przecież, że nie ma już nic do dodania.
Anioł śmierci
Steinacher, za Holgerem Medingiem, podaje trzy powody, dla których należy dokonać swoistej rewaluacji sporej części spraw: udostępnienie nieznanej wcześniej dokumentacji, panująca dezinformacja w temacie ucieczek nazistowskich zbrodniarzy oraz sensacyjne podejście dziennikarzy do tematu, co "odstraszało zawodowych historyków". Do przykładów najbardziej wypaczonych przez kulturę popularną (i nie tylko; to intencjonalne uproszczenie obrazujące rozmycie się prawdy i fikcji) Steinacher zalicza właśnie te wymienione powyżej.
Josef Mengele, lekarz z Auschwitz-Birkenau, to przypadek szczególny. Ira Levin na kartach swojej powieści "Chłopcy z Brazylii" kazał mu sklonować Hitlera, w marnym horrorze "Nienarodzony" Mengele przeprowadzał eksperymenty z pogranicza okultyzmu, a zespół metalowy Slayer napisał o nim utwór zatytułowany "Angel of Death". Niełatwo jest przebić się do faktów. Mengelego nigdy nie dosięgnęła sprawiedliwość, zmarł w 1979 w Brazylii, utonął w wyniku udaru. Ale jak uciekł?
Z Niemiec za ocean
"Taczki i żniwiarki firmy Mengele i Synowie sprzedawały się dobrze w latach powojennych" - pisze Steinacher - "toteż krewni byli w stanie sfinansować kosztowną ucieczkę Josefa Mengelego, czarnej owcy w rodzinie. Razem szukali sposobu i w końcu Mengele postanowił wyemigrować do nastawionej życzliwie wobec Niemców Argentyny". Czemu był tak niewygodny? Bo już pod koniec wojny nazistowskiego lekarza poszukiwano listem gończym. Po ucieczce z Auschwitz podszył się pod zwykłego żołnierza, a po zwolnieniu z obozu jenieckiego skrył w Bawarii. Gdy jego rodzina pozyskała odpowiednie środki, opłacono tyrolskich przemytników ludzi, którzy pomogli mu przedostać się do Włoch. Mengele zatrzymał się na miesiąc w hotelu.
Stamtąd uciekł z fałszywym dokumentem tożsamości, a potem, dzięki odpowiednim papierom podróżnym, dostał się do Argentyny z... Czerwonym Krzyżem. Jego ostatnim przystankiem była Brazylia, gdzie dotarł dzięki pomocy nazistowskich przyjaciół.
Adolf. Ten drugi
"Maj 1945 roku. Moja ukochana Rzesza leżała w gruzach. Pokonana. Kiedy przystanąłem nad brzegiem małego austriackiego jeziora, uświadomiłem sobie, że ja, SS-Obersturmbanführer Adolf Eichmann, stałem się, ni mniej, ni więcej, tylko ściganym jeleniem" - cytuje Steinacher słowa człowieka odpowiedzialnego za ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej. "Nazwisko Eichmanna symbolizuje ludobójstwo na skalę masową, jest on uosobieniem mordercy za biurkiem" - pisze.
Eichmann ukrywał się do 1960 roku w Argentynie, skąd został przetransportowany do Izraela przez agentów Mossadu. Jego proces ruszył w następnym roku. Ostatecznie Eichmann został uznany winnym postawionych mu zarzutów i skazany na karę śmierci, którą wykonano o północy 31 maja 1962 roku. Ale zanim został wytropiony, zidentyfikowany, przewieziony do Europy i stracony, nazista przyczaił się na drugim końcu świata na dziesięć lat. Jak do tego doszło?
Szczęśliwym trafem
Aż do 1950 roku Eichmann ukrywał się na terenie Niemiec, oczywiście pod przybranym nazwiskiem i z fałszywymi papierami pod pachą. Dopiero wtedy "zaoszczędził dość, by uciec do Ameryki Południowej". Tak jak Mengele, skorzystał z usług przemytników zajmujących się przerzutem ludzi; trafił do Austrii, gdzie nieomal został aresztowany przez francuską policję okupacyjną, a potem do Włoch. Tam, nie mając pieniędzy, aby pozwolić sobie na podobne wygody co doktor z Auschwitz, zaszył się u franciszkańskich mnichów. Zresztą "we włoskich klasztorach roiło się od esesmanów i zbrodniarzy wojennych z całej Europy, którzy się ukrywali".
Eichmann podążył niemal tą samą drogą co Mengele - otrzymał nową tożsamość i zdobył dokumenty pozwalające mu popłynąć z Czerwonym Krzyżem prosto do Argentyny. Mieszkał tam od 14 lipca 1950 roku aż do dnia, kiedy został namierzony i schwytany przez Mossad.
Globalna współodpowiedzialność
I choć przypadki Mengelego i Eichmanna można uznać za symptomatyczne, Steinacher wymienia jeszcze szereg innych czynników, które ułatwiały nazistom ucieczkę. Obwinia Międzynarodowy Czerwony Krzyż za brak narzędzi weryfikujących tożsamość ludzi, którym zapewniał przerzut do Ameryki Południowej; wskazuje na nadal silne nastroje pronazistowskie na terenie Austrii i sympatie faszystowskie Tyrolczyków; wytyka fałsz katolickich dygnitarzy - nazywa nawet jeden rozdział "Denazyfikacja poprzez chrzest" - mówi o werbunku prowadzonym przez amerykańskie służby. I, oczywiście, o polityce emigracyjnej Argentyny. A i tak nie wyczerpuje tematu.
Publikacja Steinachera nie wspomina praktycznie o innych destynacjach, do których udawali się naziści (jak chociażby kraje afrykańskie czy azjatyckie), o obojętności służb brytyjskich oraz jeszcze jednej rzeczy, która po części wyjaśnia niejaką niefrasobliwość: bezpośrednio po wojnie świadomość skali nazistowskich zbrodni nie była jeszcze pełna.
Między mitem i prawdą
Tabloidy i szukające ekstremalnych sensacji, choć zupełnie niewiarygodne źródła od czasu do czasu podają wyssane z palca rewelacje, że ten czy inny nazista ukrywa się bądź ukrywał na terytorium któregoś z państw Ameryki Południowej. Ba, są i tacy, co zarzekają się, że widzieli samego Adolfa Hitlera. Historia jego osobistego sekretarza, Martina Bormanna, jest potwierdzeniem tezy, jakie zainteresowanie opinii publicznej generowały ucieczki zbrodniarzy. Bormann po upadku Rzeszy był poszukiwany przez niemieckie i amerykańskie służby wywiadowcze, snuto rozmaite teorie na temat miejsca jego pobytu, operacji plastycznych, jakim miał się poddać, oraz szpiegowania na rzecz Związku Radzieckiego. Okazało się jednak, że po kapitulacji Niemiec popełnił samobójstwo.
Ale Steinacher nie zajmuje się w swojej książce teoriami spiskowymi, rzadko nawet znajduje miejsce, żeby z nimi polemizować, budując narrację opartą na niezbitych faktach. Zarysowuje także kontekst społeczno-polityczny, czasem dla niego istotniejszy niż samo przedstawienie zdarzeń, bo niezbędny dla zrozumienia fenomenu historycznego, którym były nazistowskie ucieczki.
Bartosz Czartoryski