Gra w Kot(ka) i mistrza
Powieściowy debiut Marcina Świetlickiego zwodzi czytelnika. Niby wszystko w porządku, tak funkcjonuje dobry kryminał, że strzelba, wypalająca w ostatnim akcie, wypala z najmniej oczekiwanego kierunku. A Dwanaście chce być kryminałem – bo thrillerem, jak chce autor okładkowego opisu, nie jest z całą pewnością. Nie jest również, wbrew budowanym z zaangażowaniem godnym zaiste lepszej sprawy pozorom powieścią o głębokim alkoholizmie. Mimo że głównym zajęciem, którym parają się bohaterowie, jest picie. Nawet urozmaicenie lokali ogranicza się do czterech sztuk, które mają tę niezaprzeczalną zaletę, że znajdują się blisko siebie. Zmienia się tylko alkohol – zależnie od pory roku. Tytuł bowiem bierze się stąd, że niczym Rejowy Żywot człowieka poczciwego debiut wokalisty „Świelików” rozpisany jest na dwanaście kalendarzowych miesięcy. Poza tym bohaterowie hołdują wzruszającej, acz na dłuższą metę monotonnej, rutynie. I gdy oni topią w alkoholowej niepamięci dzień za dniem, wokół pada trup za trupem. Dziwnym
trafem wszyscy denaci byli jakoś powiązani ze sławnym swego czasu zespołem Biały Kieł, co jednemu z bohaterów, zgasłej gwieździe kina dziecięcego schyłkowego PRL, udaje się skonstatować pomiędzy jedną a drugą deliryczną wizją. Pojawia się zatem zagadka.
Najbardziej intrygujaca w powieści Świetlickiego jest jednak warstwa stylistyczna. Zaskakujące zestawienia słów, intrygujące i zabawne frazy, niektóre, nie bez przyczyny, powracające niczym refren. Strumienie świadomości, którymi posługuje się przemawiający przez pijanych bohaterów alkohol. Są niczym smakowite rodzynki w powieściowym cieście. Pomagają autorowi budować niezwykły klimat Krakowa, jaki bohaterowie pamiętają ze swoich lepszych dni i którego nie chcą oddać teraźniejszości – komercyjnej telewizji, kiczowatej rzeźbie plugawiącej płytę rynku, bezrefleksyjnym tłumom obcojęzycznych turystów, którym kontemplacja otoczenia jest równie powierzchowna, jak oni sami. Teraźniejszość jednak zdecydowanie i bezlitośnie wygrywa – być może dlatego Mistrza i Manga ogarnia, z każdym dniem coraz większe, poczucie beznadziei i bezsensu. Może dlatego wolą uciekać z pola z góry przegranej bitwy w objęcia bezmyślenia.
Ucieczka, monotonna i schematyczna, może jednak większość czytelników (bo nie mieszkańców czy też po prostu miłośników Krakowa i wyrafinowanych zabaw stylistycznych) znużyć i przytłoczyć i będzie to reakcja ze wszechmiar usprawiedliwiona. Równowaga kompozycji została bowiem zdecydowanie zachwiana. Ekspozycja trwa przez jedenaście rozdziałów, by w ostatnim przejść w – zgoda, zaskakujące, ale jednak – zupełnie nieprzystające do całości zakończenie. Dopiero finał nadaje całości, do tej pory bezowocnie poszukiwany, sens i głębszy wydźwięk. Wydaje się on jednak przyfastrygowany. Być może właściwszą formą wyrazu byłaby dla autora nowela, z powieścią wyraźnie sobie nie poradził. Czy raczej – poradził sobie, ale mało komercyjnie. W tej formie przekaz tekstu, nośny i ważny, trafi do znacznie mniejszej ilości czytelników, niż powinien. Pozostaje wierzyć, że Marcin Świetlicki nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i trzymać kciuki za kolejne próby.