Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę i nie wiem, co mogę o niej powiedzieć. Tak zwyczajnie, brak słów. Nie dlatego, że przeszła najśmielsze oczekiwania, że tak mocno mną wstrząsnęła, że muszę analizować każdą niemal stronę, ale dlatego, że książkę szybko przeczytałam, ale nie wzbudziła kompletnie żadnych emocji. Niby wszystko jest: historyczne postaci, wartka akcja, ale jakby ciągle czegoś brakowało. Takie właśnie mam odczucia po przeczytaniu książki Juana Gomez-Jurado Emblemat zdrajcy.
Kiedy w 1940 roku podczas sztormu jeden z hiszpańskich statków ratuje z opresji grupę niemieckich rozbitków, kapitan otrzymuje w podzięce od jednego z nich order.Kiedy wiele lat później order trafia do rąk jego wnuka, a ten pokazuje go pewnemu księgarzowi, zaczyna się opowieść o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat. Mamy tu Hitlera, nazistów, masonów, baronów i oczywiście wątek miłosny. Wszystko to w ramach przygód pół-sieroty Paula, który poszukuje prawdy o swoim ojcu i nie do końca jasnej przyczyny jego śmierci.
To, co na pewno można powiedzieć o wspomnianej lekturze to fakt, że wątek kryminalny jest dość ciekawie poprowadzony, czytelnik chce poznać prawdę i zgadnąć, kim jest zabójca i czy faktycznie wszystko jest takie, jakie jawi się od początku. Same przygody Paula, jego decyzje, postępowanie i cechy są odpowiednio dobrane do całej fabuły. Plusem na pewno jest to, że autor nie przegadał fabuły, jak w wielu powieściach tego typu, sięgających swoimi gabarytami encyklopedycznych rozmiarów. Jednak mimo wszystko mnie nie potrafiła zachwycić. Najgorsze jest to, że nie potrafię nawet wskazać, czego dokładnie brakowało... A może po prostu mój gust nieco się zmienił od czasów, kiedy kryminały dominowały na moim regale z książkami? Nie czytałam nic spośród wcześniejszych, podobno bestsellerowych, powieści młodego autora. Może to błąd. Wiem jednak, że po lekturze Emblematu zdrajcy wcale z chęcią nie sięgnę po pozostałe.