Emigrant, misjonarz? II. Misjonarz
Coraz częściej zatem widzę siebie jak nieudolnego misjonarza, akwizytora czytelnictwa – i nawet nie to, że ludzie są nieuprzejmi, nie, są całkiem uprzejmi, patrzą na mnie niewidzącym wzrokiem jak na kogoś, kto chce im wcisnąć pościel z merynosów lub zestaw garnków.
Z jednej strony, jak pisałem ostatnio, czuję się we współczesnej Polsce jak emigrant, który mówi innym językiem, ma inne pola skojarzeń, wyznaje inny model kultury. I, co więcej, ma świadomość, że z biegiem czasu – w przeciwieństwie do emigranta właściwego, który się asymiluje – będzie się coraz bardziej różnił od otoczenia; będzie spotykał się z sobie podobnymi i brał udział w przedziwnych obyczajach swojego ludku: dyskutował o filmach pokazywanych przez festiwal Gutka, słuchał jakiegoś tam Savalla i wymieniał opinie o małych, prostokątnych artefaktach, zwanych „książkami”. Z drugiej strony poza ogólnym biadaniem w stylu „Ech, panie, kiedyś, panie, to było! Kultura była! Nie to, co ci młodzi, panie, zero kultury!” mam jakieś zapędy misjonarskie, czemu, prawdę mówiąc, sam się dziwię.
Prozelityzm, nawet najbardziej namolny (ba, nawet, jeśli wiąże się ze stosowaniem przemocy) wypływa na ogół ze szczytnych, altruistycznych uczuć; z altruistycznych uczuć, jak wiadomo, wyniknąć mogą najobrzydliwsze świństwa i zbrodnie. Mnich, który przystawiał palonemu na stosie heretykowi krucyfiks do pocałowania, był częścią ohydnej machiny, która mordowała człowieka za jego przekonania religijne – a równocześnie mógł się uważać i zapewne uważał się za tego, który pozbawia go mało istotnego życia doczesnego, oferując mu życie wieczne w szczęśliwości i wśród chórów anielskich. Wszelkiego rodzaju irytujący sekciarze, którzy dzwonią do drzwi i nie zrażają się, kiedy ósma z kolei osoba na pytanie „Czy wiesz, jaka jest najpopularniejsza książka na świecie?” zamiast „Biblia” odpowiada „Kod da Vinci?” albo „Kubuś Puchatek?”, wszyscy ci chłopcy w odprasowanych koszulkach i czarnych marynarkach, którzy łamaną polszczyzną pshekonooya nas do zhychya wyetschnegou, kierują się – gotów jestem to im oddać – troską o
bliźniego. Dostąpili ogromnego szczęścia, spełnienia, objawienia, wiedzy ostatecznej o naturze świata i chcą się koniecznie tym podzielić z drugim człowiekiem; i trudno nawet się im dziwić, kiedy nie potrafią zrozumieć, że ktoś może mieć ważniejsze sprawy na głowie. Bo czy w ogóle są ważniejsze sprawy? Pęknięcie widzenia jest dramatyczne: oni przychodzą z samorodkiem złota wielkości byczej głowy, a człowiek po drugiej stronie widzi tam tylko grudkę ziemi i kilka korzonków.
W takiej też sytuacji stawia się człowiek, który, jak święty Jan Chrzciciel na puszczy, wielkim głosem wzywa: „Weźże, no, do ręki książkę i przeczytaj!”. Literatura coraz bardziej postrzegana jest jako elitarne hobby, coś w rodzaju niegroźnej fiksacji, stojącej w jednym rzędzie z filatelistyką i kręglami. Niektórzy jeżdżą na łyżwach, inni czytają. Sandra lat 13 na pytanie o ulubione książki mówi: „E, nie, ja nie czytam książek” takim tonem, jakby mówiła: „Nie jadam wątróbki”. Ot, nie ma w wątróbce upodobania. A ja, jak ten kretyn, stoję z łyżwami i mówię: „Ale na pewno wam się spodoba, to jest suuuuuper”. Och, rzeczywiście, atrakcyjna oferta. Literatura otwiera horyzonty. Kriszna zmieni twoje życie. Życie bez książek to życie ubogie. Dżizas cię kocha! Akwizytorom i misjonarzom dziękujemy.
Nie jestem rasistą (czy może raczej powinienem napisać „nie uważam się za rasistę”, bo hasło „nie jestem rasistą, ale...” jest ulubionym zagajeniem niemal wszystkich rasistów), jestem natomiast „kulturystą” (nie w znaczeniu siłownianym, rzecz jasna): jestem całym sercem za tym, żeby kultura Zachodu przetrwała, podobnie jak kultura Dalekiego Wschodu, Bliskiego Wschodu, podobnie jak przetrzebione kultury „prymitywne” (nazywane tak niegdyś z nieznośnym grubiaństwem przez europocentrycznych bubków) wysp, wysepek i półwyspów, i tak dalej, i tak dalej. Choć, oczywiście, z powodów sentymentalnych bardziej mi zależy na przetrwaniu Wesela Wyspiańskiego, dajmy na to, niż jakiejś pieśni Aborygenów (choćby nawet była literacko lepsza). A zatem: jest mi najzupełniej obojętne, czy za kilka stuleci ludzie w Europie będą mieli skórę żółtą, czarną, beżową, brunatną czy zieloną; niech mieszkają tu potomkowie nasi, przemieszani z potomkami Arabów, Murzynów, Azjatów i Marsjan, jeśli tylko nie będzie to oznaczało zagłady naszej
kultury, począwszy od oscypka, camemberta i stiltona, a na Beethovenie, Mickiewiczu i Rafaelu kończąc. Tak samo życzyłbym sobie, żeby w Mongolii za te kilkaset lat wiedziano, co to jurta i kumys, a nie tylko co to coca-cola i siding.
Tymczasem okazuje się, że największym być może zagrożeniem dla naszej kultury nie jest wcale, jak straszą niektórzy, zalew obcych etnicznie i kulturowo imigrantów ze wschodu i południa (którzy namnożą się, zwiozą megatony kuskusu i kurczaka Gong-Bao, a resztki cywilizacji grecko-łacińsko-judeochrześcijańskiej zmiotą do Morza Śródziemnego miotełkami made in China) ale nasza własna umysłowa i edukacyjna abnegacja.
Ale, z drugiej strony, może to po prostu kwestia Ducha Czasów, który wieje nad krzemowymi dolinami naszej epoki? Być może kultura, która wyhodowała tyle wspaniałych dzieł, ale – po części na tych dziełach – również kilka zbrodniczych ideologii, wybrała w jakiś tajemniczy sposób, przypominający ewolucyjny instynkt natury, taką właśnie ścieżkę?
Być może pojawił się zupełnie nowy człowiek, tak dalece zrośnięty z siecią informacji, że literatura (a być może cała kultura w tradycyjnym sensie tego słowa) jest mu zbędna? Ja zaś i mnie podobni, z naszym staromodnym przekonaniem, że życie bez książek jest życiem połowicznym, okradzionym, zubożonym, jesteśmy tylko ewolucyjnym ślepym zaułkiem, skazanym na wymarcie? Zaś nasza wiara w rolę słowa pisanego, w wymianę myśli, w bogactwo płynące z czytania (które jest nie rozrywką, ale ćwiczeniem duchowym) jest tylko obumierającym kultem dawnego bożka, z którym nie potrafimy się pożegnać? Być może.
Coraz częściej zatem widzę siebie jak nieudolnego misjonarza, akwizytora czytelnictwa – i nawet nie to, że ludzie są nieuprzejmi, nie, są całkiem uprzejmi, patrzą na mnie niewidzącym wzrokiem jak na kogoś, kto chce im wcisnąć pościel z merynosów lub zestaw garnków. Jest w tym, oczywiście, śmieszność. Ale wolę być śmieszny w ten sposób, niż przerzucić się na inną branżę.