Nasze szczęśliwe czasy koreańskiej pisarki Gong Ji-young to książka o tym, jak potrafi się mścić nieszczęśliwe dzieciństwo. I o naszej skłonności do oceniania innych, bez próby zrozumienia, jakie doświadczenia ich stworzyły.
Początkowo pachniało pretensjonalnością, pojawiały się niebieskie strony z cytatami z rozmaitych myślicieli, no i w nocie wydawniczej przeczytałam, że jest to „powieść o odkupieniu”. Boję się takich deklaracji, bo wiem, że czasem wielkie słowa zabijają książkę. Po takiej zapowiedzi, nie jest ona po prostu w stanie udźwignąć oczekiwań czytelnika.
Wydawnictwo Kwiaty Orientu zmyliło mnie. Z podejrzliwością zabrałam się za lekturę Naszych szczęśliwych czasów, a sprawiła, że długo zastanawiałam się nad tym, jak często – nie zdając sobie z tego sprawy - mamy udział w cudzym emocjonalnym bałaganie. Okazała się również opowieścią o tym, co w nas najczystsze.
Gong Ji-young przedstawia historię relacji Yun-su - młodego mężczyzny skazanego na karę śmierci i Yu-jeong - pięknej, dobrze sytuowanej kobiety, zmagającej się z piętnem seksualnego i psychicznego znęcania, pogardzającej otoczeniem, a w szczególności swoją matką. Jedyną osobą, do której czuje sympatię, jest ciotka - zakonnica Monika, która od 30 lat odwiedza skazańców, rozmawia z nimi i próbuje ich resocjalizować. Krnąbrną Yu-jeong też – tyle że dyskretniej. Cierpliwie słucha o jej kolejnych próbach samobójczych, alkoholu, mężczyznach i braku chęci do życia, aż wreszcie zauważa: „Kiedy ktoś mówi, że chce umrzeć, to tak naprawdę ma na myśli: Nie chcę tak dalej żyć. A nie chcieć żyć w pewien sposób, to chcieć żyć dobrze”.
Siostra Monika doprowadza do spotkania Yu-jeong i Yun-su. Więzień pochodzący ze społecznych nizin i trzydziestolatka z wyższych sfer – co zaskakujące - bez trudu czytają wzajemne emocje. Zaczynają budować trudną do zdefiniowania relację, przyglądają sie sobie nieufnie, by w pewnym momencie dojść do wniosku, że biedni i bogaci mogą cierpieć z tych samych powodów. W potwornie niesprzyjających okolicznościach ci dwoje - z domów pokiereszowanych przez alkohol, przemoc, nieczułość – okazują się sobie dziwnie nieobcy. Takich rzeczy nie da się wytłumaczyć. Czasem się zdarzają.
W trakcie lektury przypomniałam sobie wywiad z Andrzejem Stasiukiem , w którym na pytanie, co to znaczy żyć mocno, odpowiedział: „Doświadczyć całego swojego potencjału: duchowego, intelektualnego, uczuciowego. I spotkać kogoś, kto to jeszcze potrafi uwolnić. I nie przegapić”.
Yu-jeong i Yun-su, choć wiele czasu w życiu zmarnowali, tego nad przepaścią nie.
Za osobą, która popełniła zbrodnię, na ogół stoi ktoś, kto wyrządził jej jako dziecku krzywdę – tłumaczy bohaterce jej wujek psychiatra. Mówi też, że do prawidłowego rozwoju potrzebujemy miłości. Niby banał, ale koreańskiej pisarce udało się pokazać zaklęty krąg zemsty i kar, który powstaje, gdy uczucia zabraknie. Gong Ji-young uświadamia czytelnikowi, że dzieci porzucane przez matki, bite przez ojców często nie potrafią współczuć innym, bo co innego mają wdrukowane w głowę. Drwina i przemoc stają się sposobem obrony przed światem, który wciąż zawodzi.
„Jedenastolatek pobił na śmierć czterolatkę, żeby ukraść tysiąc wonów na ciastko. I stwierdził, że było smaczne” – czytamy taki komunikat i uzmysławiamy sobie (który to już raz?), że świat może stać się jeszcze bardziej krwiożerczy.
Coczwartkowe spotkania zmieniają mężczyznę skazanego na śmierć, ale i rozkapryszoną Yu-jeong. On nagle widzi, że ludzie mogą się nawzajem szanować, zaczyna rozumieć, czym jest czekanie, radość ze spotkania z kimś. Cóż to za odkrycie dla 30-latka, którym zawsze pomiatano i który nie nauczył się nie pomiatać innymi! Ona zaczyna pojmować, skąd w niej te wszystkie poranienia. I po co człowiek potrzebuje słyszeć od drugiego, że jest coś wart.
Zakonnica, która po cichu przemyka przez karty książki, drażni otoczenie swoją konsekwencją i dobrodusznością. Ono jednak nie jest w stanie jej zmienić. Tymczasem dyskretny urok prawości sprawia, że to otoczenie ulega przemianie.
Książka Gong Ji-young napełnia niepokojem. Kiedy w celi śmierci człowiek odkrywa, że „to było takie proste, jedyne, co musiałem zrobić, to kochać”, robi się przeraźliwie smutno. Bo gdy rozejrzymy się dookoła, okazuje się, że kochanie wcale nie idzie nam tak sprawnie jak oddychanie.