"Doom Patrol, tom 3" – recenzja komiksu wydawnictwa Egmont
Każda, nawet najbardziej szalona podróż musi kiedyś dobiec końca. Na szczęście w przypadku "Doom Patrolu" Granta Morrisona nie jest to zderzenie ze ścianą bądź skok rozpędzonym samochodem w przepaść.
Gwoli przypomnienia. "Doom Patrol", którego 3. tom właśnie wylądował w księgarniach, to nie seria autorstwa Arnolda Drake'a i Bruno Premianiego, ale jej inkarnacja z przełomu lat 80. i 90., kiedy wziął się za nią 29-letni Grant Morrison.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
A Morrison, jak to Morrison – powiedział "Potrzymajcie mi piwo", włączył Grateful Dead i zaserwował historię, w której ramię w ramię suną kontrkultura, psychodelia, satyra na superhero i dalece abstrakcyjne pomysły zaczerpnięte z nieprzebranego rezerwuaru popkultury i sztuki.
Morrisonowski "Doom Patrol" to także inne spojrzenie na wyświechtany gatunek. Członkowie drużyny dowodzonej przez Nilesa Cauldera, geniusza i koszmarnego dupka, to jednostki złamane i zagubione, szukające akceptacji i bezustannie toczące boje przede wszystkim z własnymi demonami. Choć oczywiście znajdzie się czasem gadający goryl i mózg w słoiku.
Tak było w dwóch pierwszych tomach zbiorczych (czerwiec i grudzień 2019), tak jest i w ostatnim, równie obszernym (420 str.!) albumie wieńczącym run Morrisona. Co musicie wiedzieć, zanim po niego sięgniecie? Po pierwsze jest znacznie przystępniejszy w odbiorze niż dwójka, a po drugie to naprawdę koniec sagi "najdziwniejszych bohaterów w historii".
Morrison wykłada wszystkie karty na stół, ujawnia tożsamość arcywroga (spore zaskoczenie) Doom Patrolu i rzuca drużynę do finałowej walki, której stawką jest być albo nie być ludzkości. Przy okazji serwując parodię komiksów Jacka Kirby'ego, sporą dawkę psychoanalizy i wzruszające zakończenie godne tej wspaniale pokręconej serii i jej niezwykłych bohaterów.
Momentami łatwo nie było, ale summa summarum fajnie było wziąć udział w tej przygodzie. Na pewno jedna z ważniejszych serii, jakie ukazały się na naszym rynku ostatnimi czasy.