Dotychczas przeczytane książki Reverte oceniałam nieodmiennie bardzo wysoko: niesamowity Klub Dumas, mistrzowsko rozegrana Szachownica flamandzka, wciągająca Ostatnia bitwa templariusza – każda była perłą w swoim rodzaju. Toteż gdy zobaczyłam w księgarni Kapitana Alatriste, pierwszą część trylogii ogłoszonej największym dokonaniem tego autora, nie zawahałam się ani chwili, kupiłam w ciemno, spodziewając się smakowitej uczty. Był to błąd, niestety. Dlaczego?
Po pierwsze, OSTRZEŻENIE: NIE CZYTAJCIE POD ŻADNYM POZOREM TEKSTU NA OKŁADCE PRZED LEKTURĄ KSIĄZKI WŁAŚCIWEJ! Tak zwane resume w tym przypadku zawiera, bez najmniejszej przesady, trzy czwarte fabuły, co skutecznie odbiera przyjemność lektury, wiem, sprawdziłam empirycznie, na drugi raz będę się miała na baczności. Sama książka jest niewielka objętościowo (zaledwie 216 stron). Co prawda ilość nie znaczy jakość, ale w tym wypadku dzielenie włosa na czworo, czy raczej przygód dzielnego Diega na trzy osobne tomy uważam za zabieg czysto marketingowy. Wydane jako całość dawałyby może choćby wrażenie fabuły, a tak tom pierwszy bardziej zbliża się do rozbudowanego nowelistycznego epizodu. Skoro nie ma fabuły, to może chociaż ciekawy bohater, który nam ów brak choćby częściowo rekompensuje?
Otóż i on: „kapitan” (w cudzysłowie, bo to nie rzeczywisty stopień, ale przydomek) Diego Alatriste, bohater z frontu flamandzkiego, chwalebnie ranny pod Fleureurs i równie chwalebnie ubogi. Mistrz we władaniu rapierem, zmuszony zapewniać sobie środki do życia walkami na zlecenie i , niestety, skrupułami natury etycznej nadziany jak prosię pieczone kaszą, skutkiem czego ma opory przed wykonaniem pewnego wcale intratnego zadania. Tak oto naraża się największym potęgom na dworze: Inkwizycji i kanclerzowi (w tej kolejności), a cóż on, prosty wojak, przeciw nim wskórać może?
Niestety, zbyt wiele tu podobieństw zarówno w konstrukcji fabuły, jak i postaci do nieśmiertelnej trylogii Aleksandra Dumasa. Nie mam za złe autorowi, że podziwia dokonania i geniusz twórcy trzech muszkieterów – sama postępuję identycznie. Według mnie nie jest to jednak wystarczająca przesłanka do serwowania czytelnikom odgrzewanych kotletów kiepskiej, niestety, imitacji. D’Artagnan może być tylko jeden. Kłamstwem byłoby twierdzenie, że powieść nie posiada żadnych zalet. Pierwsza i największa z nich: tłumaczenie Filipa Łobodzińskiego, który oddał dzieje kapitana wspaniałą staropolszczyzną z zachowaniem wszystkich hiszpańskich niuansów (przypisy), bowiem, jak zwykle u Reverte, powieść jest silnie osadzona w realiach. Kolejnym plusem są błyskotliwe i zabawne wolty narratora, niestety, można je policzyć na palcach...ale są. Właściwie tylko „robią smaka” czytelnikowi na to, czym ta powieść mogłaby być...
Wypada też wspomnieć o przebijającej z refleksji historiozoficznych miłości i głębokim przywiązaniu Reverte do Hiszpanii – sprawia to bardzo sympatyczne, w żadnym razie nienatrętne wrażenie, przepaja karty powieści autentyczną nostalgią za bezpowrotnie utraconym „złotym wiekiem”. Jednak po raz pierwszy zalety zdecydowanie nie równoważą wad. Co nie znaczy, że mogę stanowczo powiedzieć: NIE KUPIĘ drugiej części przygód mimo wszystko zacnego Diega („Stosy Bocanegry”). Pewnie i tak się skuszę, z nadzieją, że będzie lepiej. Wszystkim, którzy nie są aż tak uczuleni na kalki oraz nie są aż tak fanatycznymi maniakami Dumasa jak ja – polecam, będziecie niewątpliwie zadowoleni, o ile zastosujecie się do mojego ostrzeżenia (patrz wyżej).