Nasze życie to obrazy. Przenikające się nawzajem, dziwne odmienne dla każdej z osobowości. Obrazy, których tytuły wymuszają na nas inni. Dlaczego tak bardzo pragniemy wszystkiemu nadać imię? Jakbyśmy bez nazywanie, nie potrafili spoglądać na świat. Jakbyś nie potrafili opisywać, klecić zdań, mówić... Przecież: „Zawsze istnieje coś, czego ludzie nie mówią, albo coś, czego powiedzieć nie mogę. Zawsze istnieje coś, o czym sam nie możesz powiedzieć. Ile było tych udręk?” Bardzo wiele. Słowa to broń, która często obraca się przeciwko tobie, dlatego lepiej ich czasem nie wypowiadać. Nie nazywać zdarzeń, miejsc, postaci. Choć z drugiej strony przecież gdy spojrzeć ponownie, i znowu, i jeszcze raz, człowiek jest otwartą księgą. Tak dzieje się w tym domu, domu Balthusa, gdzie obrazów żywych, swoich mieszkańców, strzeże pani Lacault. Tylko ona tak naprawdę może spoglądać na nie wielokrotnie. I chce. W końcu są tacy różnorodni, interesujący...
Jest Hrabina i pani Barber z mężem, jest Pisarz, dosyć dziwny człowiek oraz Malarz; wyżej mieszka Profesor, pani Christophe oraz państwo Blochowie i Segur, państwo Pizacowie oraz dziwny August ogrodnik, ze szklanym okiem, młodzi Ciel, tacy ulotni, przynoszący wspomnienie minionych lat młodości... Lacault nasłuchuje, co robią spokojnie, z rozwagą, by ich nie spłoszyć. Nie zburzyć tej, w pewnym sensie rozrywki żywych, ciągle oglądanych obrazów, w których mimo wszystko, co dzień można zobaczyć coraz to nowe znamiona, rysy, inne załamanie codziennego światła. A przede wszystkim ukrywane chwile. Nie wypowiedziane słowa. Patrzy, ale nie jest wulgarna, czasem zwyczajnie patrzy, lecz nie widzi. „Tak się składa, że przestrzenie czasowe lub fizyczne, które zajmujemy, podobnie jak skłaniamy się ku ludziom, w których odnajdujemy siebie, istnieją zawsze w nieprzewidywalnych, ale rozległych obszarach należących wcześniej do innych. Może dlatego przyszłość niczego nie żąda, gdyż łączy się w niech chwila obecna z tym,
ci minione.”
Ludzie to ich listy, koperty, kształt. Mieszkańcy przenikają się nawzajem, z tym co było w tym miejscu, i z tym, co nadejdzie po nich. Metafizyczne cienie, widoczne dla niektórych, jak gospodyni Lacault. Jej bezsenne noce pozwalają widzieć jeszcze więcej, słyszeć, wyobrażać, dedukować z tego, co otrzymuje dzięki zmysłom. Składać przeszłość i teraźniejszość w jedno. Łączyć przestrzenie, stapiając je w jedno. Ale to nie tylko dzięki niej, ale i im samym, żywym obrazom, powoli odkrywa się prawda o mieszkańcach kamienicy, przez ich obrazy codzienności. Jednak oni też patrzą i to sprawia, że w rzeczywistości każdy z nich jest obserwatorem. Nie tylko gospodyni. Każdy podziwia, odkrywa, każdy znajduje się w innym etapie życie, dla każdego coś innego jest nowością. A jednocześnie są do siebie tak podobni. Nawet ci, którzy żyli przed nimi, bo są i anioły. Duchy domu, dziwnie prawdziwsze, bardziej realne niż ci, których uznajemy za żyjących. Tylko czy mamy rację? Czy to, co widzimy istnieje dla nas, tylko
wtedy, gdy na to patrzymy? Czy karmi się naszą wyobraźnią? A co się dzieje wtedy, gdy zamykamy oczy, gdy odkładamy strony, gdy choć przechylimy głowę... koty, ptaki... Opętani w dzikim tańcu, własnych kroków, rytmów, muzyki swojego ciała, w światach, które przecież mieszczą się w jednym świecie... Czyim? Kto jest prawdziwy? Czy ten, który został nazwany? Obdarzony imieniem i nim przywiązany do życia.
„Śniadanie u Tiffany’ego” zawiera cudowną scenę z kotem. Gdy Audrey Hepburn w strugach deszczu poszukuje kota, któremu nie nadała imienia, tylko dlatego, że do siebie nie należą, czujemy, iż nie imiona, a zarazem i nie słowa są istotne. Tak, koty w książce Brooksa są ważne. Symboliczne w swoich dziewięciu życiach, wieczności, w swoich drogach, znanych tylko im, z jednej strony miłe włochate, mruczące stwory, z drugiej te, które jednak nie potrafią, nie dają się oswoić do końca. Nigdy. Tak jak nasze życie, nad którym chyba nie panujemy. Andre Dereine i jego portrety rozpoczynają tę książkę. To one ofiarowały pierwowzory postaci. Ale to nie one grają tutaj pierwsze skrzypce, bo dla tego pisarza, naprawdę wszystko jest istotne i zarazem potrzebne. Stukający wiatr, który rozpoczyna powieść, staje się zamierzoną, czy też nie, zapowiedzią zmian. Jajka, oko... i koty. Przede wszystkim one. W domu, ale i na samych stronach, wykreślone pewną ręką, z tą przecież trudną do uchwycenia miękkością.
„Wystarczy spojrzeć w oczy, by wiedzieć, że znalazłeś się tam przez przypadek.” Oni nie znaleźli się tutaj przez przypadek. To los splótł ich życia z przeszłością, by wymalować obraz skomplikowany, wciągający, intrygujący, a jednocześnie prosty i naturalny. Często wybór książki też jest przypadkiem, w tym wypadku doskonałym przypadkiem. Podróżą poprzez słowa i ich brak, poprzez domysły i obrazy, które ofiaruje nam codzienność.