Czy to jest normalne miasto?
Chwin mówi, że Gdańsk to tysiącletnie miasto, które niemal od podstaw powstało za jego życia.
Andrzej Stasiuk cały Dojczland napisał o spotkaniach z czytelnikami w Niemczech – kudy mi tam do Stasiuka, który Niemcy zjeździł z południa na północ i ze wschodu na zachód i jak marynarz dziewczyny w każdym porcie, tak on ma w każdym mieście zaprzyjaźniony sklep z Jimem Beamem (tak przynajmniej można wnioskować z Dojczlandu), gdyż, jak twierdzi, przez ten kraj nie da się przejechać na trzeźwo. Przy Stasiuku – staż mam żaden. Ale, rzeczywiście, spotkania w Niemczech są zawsze problematyczne, bo też są częścią dłuższego dialogu polsko-niemieckiego, który, niestety, dialogiem był rzadko, częściej kłótnią, walką, a nawet – masakrą. I od tego, jak się zdaje, nie ma ucieczki. Bo za każdym razem, jak w horrorze klasy C, wstają z grobu zgniłe truchła w zgniłych mundurach SS i Wehrmachtu, za nimi żelazny kanclerz Bismarck z rozporządzeniem o rugach pruskich pod pachą.
Składa się na te oczywiście, trauma ogólnonarodowa, którą trudno uznać za przypadkową czy nieumotywowaną, i trauma rodzinna – bo nie ma chyba polskiej rodziny, która by wyszła z II wojny światowej bez szwanku ze strony niemieckiej (i ze strony rosyjskiej, ale dziś nie o tym) czy to wśród najbliższych, czy wśród dalszych krewnych, i moja rodzina pod tym względem niczym się nie wyróżnia (wprawdzie nazwisko mam – jak mi co jakiś czas jakiś „prawdziwy Polak” wypomina – niepolskie, ale, jak mi kiedyś powiedziała jedna z moich ciotek: „Wiesz, u nas w kamienicy w czasie wojny było sześć rodzin. Pięć polskich: Dehnelowie, Rothertowie, Rudolfowie, Szwarce, Heurichowie. I jeden folksdojcz, Wiśniewski.” Tyle o etnicznościach).
I nawet staram się tej wojny nie wyciągać. I choć te truchła esesmanów majaczą gdzieś w dygresjach rozmowy, to staram się ich nie zauważać, tak, jak grzeczny gość stara się nie zauważać jakichś mankamentów w domu, który odwiedza. W końcu osobiście niczego złego od Niemców nie doznałem, wszystko to są traumy z drugiej i trzeciej ręki, zapośredniczone. Przyjmowany byłem zawsze miło i uprzejmie, ba, dostałem nawet stypendium, dzięki któremu mogłem spędzić miesiąc nad jeziorem Wannsee w Literarisches Colloquium Berlin wśród życzliwych ludzi, dzieląc czas między pisanie a zwiedzanie berlińskich muzeów. Ale nie sposób było nie zastanowić się nad faktem, że ta wspaniała XIX-wieczna willa nad Wannsee została w latach 30-tych „zaryzowana” i służyła jako instytut badawczy, w którym projektowano jednoosobowe U-Booty (a potem jako hotel, kasyno i burdel dla alianckich armii, zanim wreszcie została siedliskiem znakomitej instytucji), zaś tuż obok, po drugiej stronie pięknego jeziora, zwołano słynną konferencję, gdzie
przypieczętowano los europejskich Żydów (w tym milionów polskich obywateli) postanawiając wcielić w życie „Ostateczne Rozwiązanie”. To akurat duży kaliber, ogromny; ale starczy kaliberek mniejszy: że kiedy wchodziłem na wystawę z moją kartą muzealną, musiałem okazać dokument ze zdjęciem i bardzo miły pan, dla którego był to zupełnie neutralny zwrot, mówił do mnie „Ausweiss, bitte”, a ja się czułem, jakby mi ktoś polał plecy lodowatą wodą. Obca trauma, zapośredniczona. A przecież jakoś tam własna.
*
Ale najgorzej jest z Miastem. Dostałem ostatnio zaproszenie na Uznam: spotkanie o Gdańsku, „mieście mitów, mieście marzeń”. W dodatku u boku jednego z trzech (obok Grassa i Huellego) gdańskich pisarzy, których najwyżej cenię i u których jako młody czytelnik terminowałem, wczytując się w ich piękne i mądre zdania – czyli u boku Stefana Chwina. Takich okazji się nie marnuje. Wiedziałem jednak, że nie będzie łatwo; po pierwsze dlatego, że zawsze trudno siedzieć i mówić za jednym stołem z mistrzem słowa, a po drugie dlatego, że Miasto jest wspólne. Trochę ich, trochę nasze. I, niestety, rozmawiając o Mieście nie da się uniknąć wywlekania zwłok z głębin historii.
Mój ojciec, choć, jak mawia „prosty inżynier”, ma zacięcie humanistyczne i uwielbia oprowadzać po Gdańsku swoich współpracowników zza zachodniej granicy. Opowiada historie budynków, przytacza przedwojenne nazwy ulic. I kiedyś, jadąc Grunwaldzką, powiedział:
- A to była kiedyś Hindenburg Allee…
Na co jego gość się obruszył:
- Ja nie rozumiem, czemu Polacy zmienili nazwę… przecież Hindenburg był wielkim politykiem i zrobił wiele dobrego.
- Zapewne. Ale dla Niemiec. Jakoś nie słyszałem, żeby szczególnie przysłużył się Polakom. Ale poza wszystkim, kiedy myśmy tu weszli, to już była Adolf Hitler Strasse.
I tak jest z tymi rozmowami. Możemy sobie mówić o jednym Mieście, które ma dwie historie, polską i niemiecką. Że protestanci, że katolicy, że Heweliusz, że Fahrenheit, że Hindenburg, że Grunwaldzka. A potem zawsze wypada z szafy trup z wąsikiem.
Ktoś ze znajomych opowiadał, że oprowadzał po Malborku niemieckiego gościa.
- Nie rozumiem – powiedział tamten, oglądając zdjęcia zrujnowanego zamku – po co to odbudowywaliście, przecież to nie jest część waszej historii. To jest część historii niemieckiej.
- Taaaak – usłyszał – my w ogóle dziwni jesteśmy, my nawet książek Heinego nie paliliśmy na stosach.
To ładnie brzmi, to brzmi celnie. Uderzyć w „szwaba” nazizmem to cios za 100 punktów. Ale łatwo zapominamy, że niemieckimi księgozbiorami po wojnie palono w piecach.
*
Cóż, były pytania o Miasto. Bo być musiały. Na przykład: czy czuję się wyjątkowo, że w nim piszę? Nie, nie czuję się, bo pisarz pisze w głowie, nie w mieście, nie w pokoju, nie w kamienicy, w głowie. I w języku. Tym bardziej, że od 10 lat mieszkam w Warszawie. I takie tam jeszcze pytania padały. Ale jedno mnie zaskoczyło:
Czy to jest normalne miasto?
Co znaczy „normalne”?
Chwin mówi, że to tysiącletnie miasto, które niemal od podstaw powstało za jego życia. I to nie jako naturalna, nawarstwiająca się z kolejnymi pokoleniami całość, ale rekonstrukcja – nie przedwojennego Danzig nawet, ale jakiejś fantazji architektów, historyków i polityków, XVII-wieczna perełka z czasów, gdy Gdańsk był „Złotą bramą” Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Można się krzywić na tę rekonstrukcję (podobnie jak można się krzywić na warszawski Nowy Świat, któremu obcięto wysokie XIX-wieczne kamienice, bo nie pasowały do pierzei udających czasy króla Stasia), że wcale normalna nie jest. Ale należy też pamiętać, że przedwojenni architekci niemieccy w Gdańsku „aryzowali” kolejne ulice Starego Miasta, „przywracając im prawdziwego niemieckiego ducha”, czyli skuwając wszystko to, co uznali za „noszące cechy żydowskiej słabości” – jak choćby secesję. Zresztą, po wojnie w sukurs przyszły nazistom władze komunistyczne, które w latach 60-tych wysyłały „brygady desecesjonizacji (trudne słowo, ciekawe, jak taki
stupajka je wymawiał) ulic”: robotnicy szli od domu do domu i skuwali z fasad stare stiuki, wyrywali piękne kute ogrodzenia i balkony, kładli tynk, instalowali siatkę i po sprawie. Taniej niż remontować – a w dodatku walczy się z „burżuazyjnymi przeżytkami”. Czy to jest normalne? Nie. Ale czy te szeregi domów, zdradzające, że kiedyś ich wykusze były wsparte na kariatydach albo bukietach tulipanów (jak do dziś w jednej z kamienic na ul. Do Studzienki), wydają się niezwykłe? Nie, są najnormalniejsze w świecie.
Wilno ma Rossę, Lwów – Łyczaków. Dewastowane, podupadłe, ale jednak. Wszystkie wielkie i małe cmentarze Gdańska zostały zniszczone w latach 60-tych i 70-tych, a nagrobków użyto do budowy schodów i podmurówek (ponoć nawet nawierzchnia Długiej i Długiego Targu to granitowe płyty w dwóch rozmiarach, pojedynczych i małżeńskich) – czy to jest normalne? Jeśli się o tym pomyśli w kategoriach codziennych – tak, normalne, ktoś po tym codziennie chodzi, studenci idą od tramwaju do gmachów Politechniki, a widzowie do Multikina przez dawne kwatery grzebalne, upamiętnione symbolicznym „Cmentarzem nieistniejących cmentarzy”. Jeśli się o tym pomyśli w kategoriach zachowania pamięci historycznej – to barbarzyństwo. Ale nie takie cuda zburzyliśmy sobie i zawaliliśmy przez cały PRL. Jeśli znowu popatrzymy na to w kategoriach prawnych – cóż, groby istnieją, ale jeśli nikt nie odnawia opłat – zostają zlikwidowane po upływie iluś tam lat. Likwiduje się pojedyncze groby, czemu nie całe cmentarze? I tak dalej, i tak dalej. No
jak, normalne, czy nie?
Być może, myślę sobie, miasta, zwłaszcza miasta o długiej historii, zwłaszcza w tej części Europy po doświadczeniu XX wieku, nie mogą być normalne? Przeniosłem się na studia z Gdańska do Warszawy, to dopiero jest nienormalne (choć pozornie całkiem najnormalniejsze w świecie) miasto, to dopiero jest cmentarz, ruina, nadpisane nad pogorzeliskiem pałace socrealu i szpetota lat 90-tych (która jest w architekturze tym, czym były lata 80-te w modzie); całe dzielnice wybudowane na gruzach, w których wciąż leżą szkielety spalonych powstańców. Może miasta nie należy pytać o normalność, tylko przyjąć, że każde jest klasą samo dla siebie?
Ale jest w Gdańsku coś specyficznego, unikalnego, co odróżnia go od innych miast tego skrawka świata, co sprawiło, że jego przedwojenna niemieckość została inkorporowana w naszą świadomość literacką – Wrocław przeżył to na dobrą sprawę dopiero za sprawą detektywa Mocka (a i to niezbyt dogłębnie), Szczecin chyba jeszcze czeka. A Gdańsk, po trosze dzięki Grassowi, po trosze dzięki Chwinowi (z jego Hanemannem i wspaniałą Krótką historią pewnego żartu) i Huellemu (z Weiserem Dawidkiem i opowiadaniami) wykształcił swoistą narrację o „swoich obcych”. Nie ma chyba w Polsce drugiego miasta, które tak otwarcie otwierało się na „obcą” przedwojenną historię – więcej, przez ponad sto lat zaborów to samo miasto nie wykształciło wcale narracji, która opowiadałaby o ówczesnej „obcej historii”, czyli o byciu „Złotą bramą” Rzeczypospolitej; pisarze Lwowa i Wilna też chyba nie rwą się do stwarzania takiej opowieści o „swoich obcych”, Polakach, którzy zamieszkiwali przed wojną ich mieszkania i domy, chodzili po ulicach i
placach o nazwach innych niż dzisiejsze. Czy to hanzeatycka przeszłość, czy po prostu splot talentów, czy jakiś geniusz miejsca, który się przechował z czasów, kiedy po Europie pomieszkiwały takie duchy – trudno orzec. Pamięć tam pracuje równie pilnie, co niepamięć.