Norman Davies w swojej monumentalnej Europie napisał, że zdumiewają go osoby twierdzące, iż światem rządzi jakiś spisek, ale równie mocno dziwią go ci, którzy twierdzą, że spiski nie istnieją. Mało u mnie wiary w to, że za wszystkie ważniejsze poczynania odpowiadają masoni, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Żydzi, Watykan wraz z Opus Dei, sekta Najwyższa Prawda, scjentolodzy czy nawet Jan Kulczyk. Co oczywiście nie oznacza, że czasem kilka osób w jakiejś ważnej sprawie się nie zawrze porozumienia, lecz popadanie w paranoję odkrywania mrocznych tajemnic rzekomych powiązań znanych osób śmieszy mnie do rozpuku.
Czemu to jednak maluczkich pociąga, dlaczego tak intensywnie chcą wierzyć w oczywiste dyrdymały dotyczące wielkich tego świata? Tu bowiem tkwi klucz do obezwładniającego sukcesu komercyjnego dość przeciętnej powieści Dana Browna Kod Leonarda da Vinci, która to za Wielką Wodą nie schodzi z list bestsellerów, a i u nas sprzedaję się równie szybko, co płyty zespołu „Ich Troje”. Powieść niesie bowiem rzekomą tajemnicę, ukrywaną z jednej strony przez Kościół rzymskokatolicki, z drugiej przez Zakon Syjonu, tajną organizację powołaną tylko i wyłącznie po to, by tajemnicy tej strzec. Nie powiem, czytałem powieść Browna z zainteresowaniem właściwym page turnerom, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do kiepskich Aniołów i demonów Robert Langdon tym razem nie dokonywał rzeczy niemożliwych, w rodzaju skoku z helikoptera. Autor skupił się na głównym wątku poszukiwania mordercy paryskiego kustosza, okraszając go wiadomościami z historii sztuki, religioznawstwa czy kryptologii, oczywiście pamiętając, iż masowy
czytelnik amerykański ma niską wiedzę ogólną i im bardziej mu się wszystko wyłoży kawę na ławę, tym czuje się bezpieczniej przy lekturze. Ba, Brown umiejętnie sugeruje nam, że wiedza, którą się posługuje, jest nam w gruncie rzeczy znana, choć zaskakują nas jego interpretacje. Co wytrawniejsi czytelnicy będą się zapewne zżymać, że to wtórne i trochę kiczowate, ale jest to całkiem sprawnie napisana powieść, a wziąwszy pod uwagę jej masowy odbiór, wypada się cieszyć, że pewne elementy ogólnokulturowe trafiły za jej pośrednictwem pod strzechy.
Trudno się zgodzić z zarzutami krytyki dotyczącymi głównego wątku powieści, a więc legendy o Świętym Graalu. Brown wykorzystał bardzo starą opowieść stworzoną dla celów politycznych prawdopodobnie w VII-VIII wieku we Francji, mówiącą o potomstwie Chrystusa i pochodzeniu od Niego upadającej wówczas dynastii Merowingów. Oczywiście dla wierzących chrześcijan brzmi to obrazoburczo, nie ma to też żadnego oparcia w źródłach pisanych, ale cóż szkodzi pisarzowi przetworzyć na własny użytek mit, będący od tylu wieków w powszechnym obiegu. Dodam tylko, że nie on pierwszy to uczynił, nawet w obecnych teraz na rynku księgarskim powieściach znajdziemy ten wątek, choćby u Amerykanki Katherine Neville w jej Magicznym kręgu czy u Niemca Petera Berlinga w Dzieciach Graala.
Czasem jednak Brown zapędza się w swoich teoriach i, podobnie Daeniken widzący kosmitów nawet w puszce z sardynkami, dostrzega tzw. sakralność kobiecą tam, gdzie akurat jej nie ma. Przerobienie św. Jana na Marię Magdalenę i dopatrywanie się tam nieistniejącej symboliki na Ostatniej wieczerzy wielkiego Leonarda, nadinterpretacja stosunku Kościoła do kobiecości, nieprawdziwy, choć dość powszechny wśród protestantów amerykańskich obraz Opus Dei, to główne wady merytoryczne powieści. Polscy wydawcy nawet trochę się przestraszyli miejscami antykatolickiej wymowy Kodu i dołożyli posłowie redaktorskie, moim zdaniem niepotrzebnie i na wyrost, bo tak naprawdę Brown katolików nie obraża.
Powieści brakuje trochę thrillu z Aniołów i demonów, główni bohaterowie nie są nadzwyczajnie zagrożeni przez konkurentów do zdobycia tajemniczej wiedzy, a do samego rozwiązania akcji można mieć wiele zarzutów łącznie z najważniejszym, że jest nijakie i łatwo je przewidzieć. Ale choć mi powieść do gustu nie przypadła, to jednak jej sprzedawalności dziwić się nie mogę, a do rozerwania się przy lekturze jest całkiem dobra. Łudzić się mogę tylko, że amatorzy Dana Browna, być może w uczuciu niedosytu intelektualnego, sięgną po dzieła wybitnego ojca powieści erudycyjnej, Umberta Eco.