W książkach najlepsze jest to, że można je zamknąć, gdy już strach zdaje się przenikać ze stron na zewnątrz. I zastanawiam się, czy nie powtórzyć za Lemony Snicketem – „Nie czytajcie tej książki!!!” Chociaż z drugiej strony, każdy z nas powinien wystawić swoje lęki na tę wielką próbę. Próbę, a zarazem rozkosz fabuły i języka, obrazów i postaci. Tych wszelkich elementów, które nie pozwalają tej właśnie książce, zająć na półce miejsca, o którym się zapomina, i stać się kolejnym, zakurzonym przedmiotem. I nie tylko dlatego, iż pokaźne rozmiary tej książki od razu rzucają się w oczy, że intrygująca barwa, cała szata graficzna przypomina nam bardzo stare tomu, te opowieści „z duszą”.
Ona jest po prostu inna, pośród wszelkich magicznych, „postpotterowych” powieści, Funke kolejny raz, po świetnym Królu złodzieizłodziei, zaskakuje, choć nie pisze o miłych zdarzeniach, raczej bardzo „niefortunnych”, a zarazem tak prostych, wydobywając z nas dziecięce strachy.
„Ta książka nosi tytuł Atramentowe serce, bo opowiada o kimś, kto ma czarne serce.” Cóż nie jest czarniejsze niż atrament? Trudniejsze do wywabienia, wprost niezmywalne, tak jak zło zakorzenione w człowieku? Nasza bohaterka zna takie zło wyłącznie z książek. Mieszkająca spokojnie, pośród tomów, których słowom jej ojciec nadaje nowe „twarze”, cudne okrycia, tak naprawdę robi dwie rzeczy: chodzi do szkoły i czyta. Dla niej książki są jej własnym światem. Jednak jej spokojny ojciec skrywa w sobie wielką tajemnicę, przed którą stara się ją uchronić. Zastępując zarazem ojca i matkę, zrobi dla niej wszystko poza jedną rzeczą... nigdy nie będzie jej czytał na głos. Bo gdy to kiedyś zrobił, stało się coś, co zmieniło jego życie w koszmar, ciągłe oczekiwanie by pojawił się ten, który swym złem znowu odbierze mu radość. Tak jak wtedy...
Jak się pewnie domyślacie, zło przybywa. Potajemnie wkracza w życie tej dwuosobowej rodziny, zmuszając ich do ucieczki. Choć, dwuosobowej to chyba trochę źle powiedziane, gdy wokół nich kłębi się tyle książek, gdy są one ich częścią. A te ukochane, zawsze są przy nich, nawet gdy przyjdzie im wyjechać, spotkać dawno niewidzianą ciotkę, osobę nadzwyczaj barwną, książki będą przy nich. Bo tutaj to one są bohaterami pierwszoplanowymi.
„Kiedy się wspomina rzeczy, jakie się działy, gdy było się dzieckiem, można by pisać o tym i pisać bez końca...” wspomina w Czarodziejskim mieście Edith Nesbit, a ja dodałbym, że można je czytać i czytać. Tutaj też Nesbit wypuszcza z opisywanej książki osoby, ale nie znaczy to, iż historia ta powtarza się w powieści Cornelii Funke. Tutaj z kolei wszystko toczy się troszkę inaczej. Ale rzeczywiście pisać o tym można by bez końca, i na te kolejne słowa, kolejny tom, warto poczekać. Jeżeli nie przestraszyły was te, które przeczytacie, jeżeli po tej książce nie będziecie czuć obawy, otwierając kolejną... Jeżeli nikt nie wydostał się z waszych stron... Bo bardzo łatwo dać się pochwycić przez tę książkę, i tym trudniej się z niej wydostać. A z czytaniem, naprawdę różnie bywa.
Przerażające jest to, iż zaczynają nas – dorosłych, fascynować książki, które pisane są dla dzieci. Ale w jaki sposób przejść obok takiej powieści jak Atramentowe serce? Obok tych postaci, wyrysowanych z taką dokładnością, pieczołowitością. Obrazów, które zdają się przesuwać przed naszymi oczami tak, że czujemy najlżejszy powiew wiatru? Może należałoby ostrzec dzieci przed dorosłymi, którzy będą wkradać się do ich sypialni, i podbierać im tomy? A może warto pisać książki, które cieszą niezależnie od wieku czytelnika? Może to one staną się łącznikiem między pokoleniami? Bo właśnie takim łącznikiem może być Atramentowe serce, opowieść o walce dobra i zła, przełamaniu lęków i wielkiej odwadze, która kryć się może tylko w dziecku.