Jeżeli nawet wśród lekarzy jest taki sam odsetek osobników obdarzonych uzdolnieniami literackimi, co w populacji ogólnej, zdaje się, że znacznie rzadziej sięgają oni po pióro (klawiaturę), niż, powiedzmy, ekonomiści czy historycy, nie mówiąc już o filologach. Jeśli już to robią na serio, to najczęściej wtedy, gdy wcale nie podejmują pracy w swoim zawodzie albo w miarę szybko ją porzucają – jak znani na skalę światową pisarze z wykształceniem medycznym: Czechow , Cronin , Bułhakow , Lem , a wśród bardziej nam współczesnych Cook czy Gerritsen . Przyczyn tego faktu można szukać w
wielu różnych zjawiskach, ale na pewno odgrywa tu pewną rolę niedostatek wolnego czasu oraz konieczność bezustannego wypełniania dokumentów; jeśli się dokładnie przyjrzymy ilości pisaniny, jaką powinien co dzień wyprodukować lekarz chcący tylko porządnie opisać stan zdrowia pacjentów badanych i leczonych w poradni czy szpitalu, możemy być zaskoczeni, a przecież to nie wszystko, bo do tego dochodzą rozmaite zaświadczenia, skierowania, formularze statystyczne etc, etc. Trzeba naprawdę kochać pisanie, by się tym nie zniechęcić i chcieć się nim zajmować jeszcze po godzinach! Zdarzają się tacy, którym się to przydarza, ale ci często odbiegają w swoich utworach od tematyki profesjonalnej: ten się bierze za powieść obyczajową, ów za fantastyczną, jeszcze inny za eseje o sztuce albo recenzje teatralne, a jeśli już sięga po wątki medyczne, to też niekoniecznie pisze o swojej pracy. Z niewielkiej garstki, która wybiera tę ostatnią opcję, spora część pozostawia owoce swej twórczości tylko do użytku własnego albo
niewielkiego grona kolegów po fachu, a już doprawdy nieliczni decydują się na jej upublicznienie, tak jak niedawno młody Anglik Ben MacFarlane ( Wakacyjny dyżur) , a teraz równie młody Francuz Baptiste Beaulieu. A szkoda, bo gdybyśmy mieli szerszy wgląd w to, co lekarze myślą i co czują, jak odciskają się na ich psychice zawodowe wyzwania, zwycięstwa i porażki, może łatwiej byłoby nam ich zrozumieć, może nie dopatrywalibyśmy się w każdym ich posunięciu głupoty czy złej woli, co ostatnio wydaje się jednym z naszych narodowych sportów (widujemy przecież te komentarze pod zamieszczonymi w sieci artykułami na temat lekarzy, chorób, szpitali…!).
Ale zobaczmy teraz, co ma do powiedzenia francuski stażysta, dzielący swój czas pomiędzy szpitalny oddział ratunkowy a oddział opieki paliatywnej. Niespełna dwa lata temu Baptiste zaczął utrwalać swoje myśli i wrażenia na blogu, którego każdy wpis zaczynał (i zaczyna do dziś) słowami: „Alors, voilà…”, czyli w wolnym tłumaczeniu „A więc oto…”; po kilku miesiącach jego zapiski stały się jedną z najpopularniejszych lektur francuskich internautów, po czym przyszła propozycja wydania ich w postaci książkowej. Jak powiedział autor w jednym z prasowych wywiadów, nie chciał zwykłego przedruku bloga, wybierając opcję powieści w formie dziennika, przedstawiającego zdarzenia z jednego tygodnia pracy (cóż to szkodzi, że być może coś miało miejsce kiedy indziej? Ważna jest – zwłaszcza tu – treść, nie chronologia). A więc oto ją mamy. Młody lekarz codziennie „w korzeniach podziemia” (ten metaforyczny obraz szpitala jako drzewa jest niezmiernie wyrazisty, choć dotyczy tylko tej konkretnej placówki), gdzie „w każdej chwili
podtrzymuje się płomień, płomień walki o życie”, wraz z kolegami zaopatruje pacjentów przywiezionych przez pogotowie lub zgłaszających się samodzielnie, czasem bardzo poważnie chorych, czasem ze stosunkowo banalnymi schorzeniami – i codziennie „na najwyższych gałęziach”, gdzie „soki już nie dopływają i suche liście wyrzucane są w ciemne niebo”, ma do czynienia z ludźmi będącymi u kresu swej drogi, tak jak tytułowa „pacjentka z sali numer 7”, umierająca na zaawansowaną chorobę nowotworową. Ale nasz doktor nie tylko bada, ordynuje medykamenty, wykonuje zabiegi. Także rozmawia. Z pacjentami i z ich krewnymi. O tym, o czym chcą rozmawiać oni, albo o tym, co on sam chce im opowiedzieć (na przykład niedoszłej samobójczyni o innym niedoszłym samobójcy). Chociaż nie zawsze znajduje odpowiednie słowa, żeby odpowiedzieć na pytanie „I co teraz?”. Albo „Neurolog mi go obudzi, prawda?”. I on, i każdy z jego kolegów pamięta dziesiątki takich sytuacji, jak ta wspominana przez Amélie: „Nic nie mogliśmy zrobić. Ona umarła.
Nie wiem, nie rozumiem”. I dziesiątki, ba, setki takich jeszcze ma przed sobą.
Bo prawdziwy szpital to nie Leśna Góra, w której urzędują wszystkowiedzący i wszystkomogący specjaliści, zdolni w ciągu paru dni zdiagnozować i wyleczyć najbardziej skomplikowane schorzenie, zawsze czujni, zawsze sprawni, zawsze uśmiechnięci, choćby od siedemdziesięciu dwóch godzin stali przy stole operacyjnym albo krążyli w karetce. Prawdziwy szpital dla tych, którzy do niego przychodzą, to ból, strach, bezradność, niepewność, niecierpliwość, niezgoda na wyrok losu, odarcie z intymności, to drastyczne widoki, przerażające odgłosy i przykre zapachy. A dla tych, którzy na nich czekają, to nie tylko miejsce zarabiania pieniędzy i realizacji swoich ambicji; to znów strach i niepewność, i niecierpliwość (tak, lekarze również się boją – że okażą się nie dość skuteczni, że pewnego dnia natrafią na problem, którego rozwiązania nie podpowiedzą im żadne podręczniki, choćby je wertowali dniami i nocami – a nawet jeśli im się wydaje, że wszystko zrobili dobrze, to … jest jeszcze coś takiego, jak odsetek powodzeń danego
sposobu leczenia, któremu zawsze ileś tam, choćby ułamka procenta, brakuje do setki… … i coś takiego, jak rozmaite rzadkie i nieprzewidywalne powikłania…), i bezradność, kiedy już się wie, tak jak Amélie, że „nie ma szans, żeby wyszło jej ‘dziewczyna wyzdrowieje’”, tak jak narrator, kiedy słyszy od onkologa, że już nawet jego opowieści nie przedłużą życia pacjentce z sali nr 7. I jeszcze zmęczenie, przeciążenie pracą, jeszcze własne choroby i kłopoty rodzinne… Tak, po obu stronach są ludzie, tacy sami, różni ich od siebie tylko to, że jedni „leżą”, a drudzy mają pewien zapas wiedzy i umiejętności, dzięki którym „ich podnoszą”, a przynajmniej próbują podnieść....
Beaulieu potrafi o sprawach trudnych, przykrych, smutnych opowiadać ze swego rodzaju lekkością (nie mylić z lekceważeniem!), czasem z domieszką pewnego rodzaju humoru - ba, nawet w pracy lekarza bywają chwile nieprzewidywalnie zabawne! - choć nie zawsze całkiem subtelnego. Kwestią gustu jest, czy nam się spodobają kryptonimy nadawane przez narratora współpracownikom i pacjentom: tu Wódz Pocahontas, Szef Krzykała, Szpatułka i Octopus Kiszot, tam Kobieta-Ognisty Ptak, pan Jeleń, panna Złoto, pani Zapóźno, to znów Eponina Cyna, Georginia Tlenek… Jeśli nawet nie, niech to nas nie odstrasza od odkrywania tego, co w tej historii najważniejsze: jednym i drugim byłoby trochę lżej, gdyby wśród tego konglomeratu niekorzystnych zdarzeń i negatywnych uczuć jednak próbowali sobie ufać i się wzajemnie zrozumieć. Czy to możliwe? Cokolwiek byśmy o tym myśleli na podstawie własnych doświadczeń, Pacjentka z sali numer 7 przynajmniej daje nam w tej kwestii nadzieję.