Nigdy się nie nauczę. Skusiłam się na debiut Jessiki Knoll po lekturze artykułu, w którym został on porównany z innymi powieściami z „dziewczyną” w tytule - dobrą, mimo rozczarowującego zakończenia, Zaginioną dziewczyną i całkiem niezłą w warstwie psychologicznej, choć rozpaczliwie przewidywalną w wątku kryminalnym, Dziewczyną z pociągu. Z tych trzech tytułów Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie wypada zdecydowanie najsłabiej, gdyż, choć początkowo nieźle pod tym względem zwodzi czytelnika, budując spore oczekiwania, ostatecznie nie ma nic interesującego do zaproponowania.
**Od początku nie miałam dobrych przeczuć, bo bohaterka, TifAni FaNelli (pisownia oryginalna) wprost niemożebnie mnie irytowała. Była przeraźliwie sztuczna, choć w zasadzie na tym polegał jej modus operandi. By zdobyć narzeczonego swoich marzeń, potomka arystokratycznego rodu, wykreowała się od zera, stworzyła radosną i ekstrawagancką personę, o której wiedziała, że będzie dla wybranka atrakcyjna. Za pomocą tej kreacji radziła sobie również z własnymi traumatycznymi przeżyciami z przeszłości, używając jej niczym tarczy, podobnie jak nowej, skróconej wersji imienia - Ani. Misja okazała się sukcesem, na początku powieści bohaterkę od wesela dzieli tylko kilka miesięcy. Tylko że Ani była sztuczna nawet po ściągnięciu maski, dokonywanym w narracji na użytek czytelnika. Nie sposób też było z nią empatyzować, gdyż nawet w retrospekcjach z czasów liceum padała ofiarą przede wszystkim własnej przeraźliwej głupoty. Głupoty połączonej z rozpaczliwym pragnieniem przynależności i akceptacji w grupie rówieśniczej, w
elitarnym prywatnym liceum Bradleya, ale mimo wszystko niezaprzeczalnej. Głupoty, z której bohaterka niestety nie wyrosła przez 14 lat, zmieniając jedynie obiekt swoich pragnień na awans społeczny. Czyni ją to osobą smutną, ale nie taką, której mogłabym kibicować, choć autorka jednocześnie usiłuje przekonywać, że jej protagonistka posiada wybitną inteligencję, talent dziennikarski i ambicje zawodowe. Niestety, fakty opisane na kartach powieści temu przeczą w sposób absolutnie kategoryczny.
Brak współczucia dla bohaterki utrudniał mi zaangażowanie się w jej opowieść o przeszłości, która ponadto, powiedzmy to sobie szczerze, nie była zbyt fascynująca ani zbyt sprawnie zaserwowana (nie zrobiło jej też prawdopodobnie przysługi niemiłosiernie toporne miejscami tłumaczenie Doroty Pomadowskiej - „patetyczny” w miejscu „żałosnego” to tylko jeden, wcale nie najgorszy z przykładów). Do końca czekałam na ten jeden, decydujący twist, który zmieni wszystko, w tym moją ocenę utworu. Finałowa „wolta” (cudzysłów nieprzypadkowy, bo to nie strzelba, a kapiszon) okazała się jednak także koronnym rozczarowaniem. Paradoksalnie zdołała być jednocześnie przewidywalna i żenująco pretekstowa w sferze motywacji bohaterki, całkowicie sprzecznej z jej wizerunkiem i wieloletnimi staraniami, a zarazem skrajnie nieracjonalnej.
Poza poprawnością, powieleniem popularnych i wałkowanych dziesiątki razy motywów w sposób skrajnie wręcz odtwórczy oraz chwilowym zaintrygowaniem czytelnika zagadką przeszłości Ani debiut Knoll nie oferuje niczego. To jeden wielki zawód, którego najmocniejszą stroną jest dobra promocja. Nie dajcie się nabrać na ten zgrabny chwyt marketingowy, szkoda czasu.