Brytyjska psycholog śledcza o więzieniach. "To magazyny ludzkiego cierpienia" [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Większość znanych psychologów sądowych jest płci żeńskiej. To one wchodzą w najmroczniejsze zakamarki duszy skazanych i próbują rozwikłać motywy zbrodni. Jedna z nich z brutalną szczerością opisała kulisy tego trudnego zawodu.
Kerry Daynes to brytyjska psycholożka sądowa, która po 20 latach pracy postanowiła opisać najtrudniejsze momenty w swojej karierze. To nie jest łatwa lektura i czyta się ją jak thriller. I choć trudno w to uwierzyć, wszystkie opisane sprawy wydarzyły się naprawdę. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Otwarte publikujemy fragment książki "Oko w oko ze złem. Prawdziwe historie z akt psycholożki sądowej".
Fragmenty pochodzą z rozdziału "Duzi chłopcy nie płaczą".
Jakiś czas przed osadzeniem w więzieniu Patrick Thompson usiłował popełnić samobójstwo za pomocą strzelby, ale nie trafił w mózg i zamiast tego odstrzelił sobie fragment twarzy. Kiedy wszedł do małego pokoiku rozmów, wciąż jak najbardziej żywy, nie byłam w stanie zamaskować szoku spowodowanego jego wyglądem.
Brakowało mu lewego ucha, części szczęki oraz większości policzka – zamiast nich widać było kolekcję blizn, wypukłości i otworów. Druga część twarzy także wydawała się zniekształcona, jakby roztopiona, a prawe oko zasnuwało bielmo. Na szczęście Patrick przygotował się do spotkania i przyniósł kilka swoich malowideł, żeby mi je pokazać, co obojgu nam pozwoliło się skupić na czymś poza jego wyglądem. Przez kilka chwil oglądaliśmy dzieła, wymieniając uprzejme uwagi na ich temat, a jednocześnie oswajaliśmy się w duchu z dziwną sytuacją, w której się znaleźliśmy. Przyszłam tam bowiem, aby dowiedzieć się, czy Thompson planuje kolejną próbę samobójczą.
Było to pod koniec lat 90., kilka lat po tym, jak otrzymałam pierwsze stanowisko badawcze w więzieniu – tym razem pracowałam na krótkim zastępstwie na oddziale szpitalnym lokalnego zakładu penitencjarnego kategorii B. Większość więzień posiada skrzydła lub oddziały opieki zdrowotnej, gdzie chorzy i ranni skazańcy są leczeni przez więziennych pielęgniarzy albo (jeśli mają szczęście) lekarzy dojeżdżających z zewnątrz.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że miejsca te są po prostu magazynami ludzkiego cierpienia. Zawsze można tam znaleźć więźniów chorych (czasami nieuleczalnie) lub wręcz umierających, więźniów rannych w wyniku przemocy zadanej im czy to przez kogoś innego, czy przez samych siebie. Oraz takich, którzy znajdują się w stanie niebezpiecznego upojenia alkoholowego lub narkotykowego albo doznają ciężkich objawów odstawienia nałogu. Osoby przebywające na tych oddziałach znajdują się na samym dnie, pod względem zarówno umysłowym, jak i fizycznym.
Nawet zapach jest tam rozpaczliwy: mieszanina środków dezynfekujących, potu, wymiocin oraz wszelkich innych ludzkich wydzielin, jakie tylko można sobie wyobrazić. Odgłosy także nie nastrajają pozytywnie. Zazwyczaj w zakładach karnych słychać stały szmer, na który składają się rozmowy, różne działania i grające radia, ale w skrzydle szpitalnym częściej panuje złowieszcza cisza, punktowana nagłą kakofonią: krzykami, waleniem, alarmami, trzaskaniem drzwi, wrzaskami.
To, co się widzi i słyszy na więziennym oddziale opieki zdrowotnej, naprawdę może wytrącić z równowagi, o ile człowiek nie zdążył się z tym oswoić. A ja w tamtym okresie już się oswoiłam. Drugiego dnia pracy do pomieszczenia przeznaczonego na rozmowy zaprowadził mnie funkcjonariusz z biura przepustek, odpowiedzialny za procedury przy wejściu i za gości – okrągły mężczyzna z brodą i wydatnym brzuchem, który w innym życiu świetnie nadawałby się na Świętego Mikołaja.
Widok osoby z zewnątrz sprawił mu widoczną ulgę. Mężczyzna rozmawiał ze mną przez całą drogę korytarzami i schodami, tłumacząc wesoło, iż większość jego kolegów jest na zwolnieniu chorobowym z powodu stresu albo ponieważ została pobita przez więźniów. Minęliśmy celę zabezpieczającą, jaką można znaleźć na większości takich oddziałów, z kratą zamiast pełnych drzwi, tak by pacjent cały czas przebywał pod obserwacją.
W takiej celi nie ma żadnych ostrych krawędzi ani niczego, na czym można by się powiesić. Kątem oka zauważyłam, że siedzący w środku więzień pomachał mi od niechcenia, więc skinęłam mu głową. Funkcjonariusz powiedział, że człowieka tego dwie noce wcześniej zabrano na oddział ratunkowy, bo otworzył starą ranę w kroczu, którą sam sobie zadał, i wytarł ją brudnym papierem toaletowym, żeby wdało się zakażenie.
Podobno eskortujący go strażnik, który przez całą wizytę na oddziale ratunkowym przykuty był do więźnia kajdankami, sądził, że facet zwyczajnie ma ochotę na spacerek albo na darmowe narkotyki. Polecił więc pielęgniarkom, żeby podczas obmywania i zszywania rany nie podawały mu żadnych środków przeciwbólowych. Więzień pod wpływem bólu spowodowanego zakładaniem szwów szarpnął się tak gwałtownie, że ramię skutego z nim funkcjonariusza wyskoczyło ze stawu z głośnym puknięciem. Mój gadatliwy towarzysz opowiedział mi to wszystko, jakby chodziło o prześmieszną anegdotkę, ale jego entuzjazm szybko zgasł, kiedy na mojej twarzy ukazał się twardy wyraz dezaprobaty, godny samej królowej Wiktorii.