"Imperium małych piekieł": Szokujące odkrycie przy obozie Gross-Rosen [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny, istniejący w latach 1940 -1945 obok wsi Rogoźnica, stał na czele setki obozów pracy założonych na Śląsku. Nieopodal w Sieniawce istniał też "szpital", w którym dochodziło do okrutnych rzeczy. Do niedawna nikt o nim nie wiedział.
Polska autorka Joanna Lamparska odkryła, że w Sieniawce eksperymentowano na ciałach ofiar obozu. Dokumenty i zdjęcia, które zebrała, każą przypuszczać, że śmierć nie była najgorszym końcem, jaki spotykał więźniów. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak publikujemy fragment książki "Imperium małych piekieł".
ZOBACZ TEŻ: Niezwykła historia zdjęcia 14-letniej Polki
Publikowany fragment pochodzi z rozdziału "Mój jest ten kawałek wątroby".
Na stole stoi słój z zatopionym człowieczkiem. To jeden z przedwojennych preparatów anatomicznych. Od czasu do czasu trzeba uzupełnić w nich płyny i wtedy naukowcy zdejmują je z muzealnych półek.
- Kiedy oglądam zdjęcia martwych noworodków, które przyszły na świat tuż przede mną, nachodzi mnie pewna refleksja. Urodziłem się 3 lata po wojnie, kiedy we Wrocławiu odbywał się Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Przeżyłem tylko dzięki temu, że zoperowali mnie dwaj wybitni lekarze, w tym Amerykanin zaproszony na kongres. Gdyby los zrządził inaczej, jeden z tych lekarzy mógłby prezentować mnie jako preparat podczas swojego wykładu - głos Tadeusza Dobosza jest tak cichy, że muszę się skupić, by usłyszeć ostatnie słowa.
Profesor Dobosz jest legendą. Od 2004 r. kieruje Zakładem Technik Molekularnych Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Był jednym z pionierów wprowadzenia technologii związanych z badaniem DNA w ustalaniu spornego ojcostwa oraz w badaniach kryminalistycznych w Polsce.
Dokonywał inspekcji serca Chopina zatopionego w koniaku, przebadał serce Jana III Sobieskiego, martwi się zaginionym mózgiem Piłsudskiego. To jego zespół jako pierwszy badał cudowną hostię z Legnicy, na której w 2013 r. pojawiały się krwawe plamy. Do profesora trafiły również relikwie świętego Jacka i błogosławionego Czesława, a także pasiak ojca Maksymiliana Kolbe.
Jestem przekonana - zapożyczam tu tylko stylistykę profesora - że mózg Tadeusza Dobosza może stać się kiedyś mrocznym przedmiotem pożądania jakiegoś adepta sztuki lekarskiej. Na dodatek profesor ma fioła na punkcie historii medycyny i lubi śmietniki, co - jak się okaże za chwilę - dla mojej historii będzie miało niebagatelne znaczenie.
- Co pani tam dla mnie ma? - naukowiec otrząsa się z zadumy. Chyba zamyka w wyimaginowanym słoju myśl o tym, że mógłby być preparatem. Profesor ma łagodną twarz, lubi szelki, zawsze jest elegancki. Jego niewielki, artystycznie zabałaganiony gabinet emanuje atmosferą starej uczelni. Całą powierzchnię zabiera biurko, a za nim wnęka z fotelikiem, krzesełkiem, stoliczkiem oraz szafką z setkami dokumentów.
Zakład Technik Molekularnych też jest malutki, mieści się w parterowym budynku tak wciśniętym pomiędzy uczelniane obiekty, że za każdym razem od nowa szukam go w uniwersyteckim labiryncie. Na profesorskie włości wchodzi się przez sekretariat niemalże połączony z gabinetem. Pachnie tu trochę przychodnią.
Wyciągam pendrive z nowymi zdjęciami z Sieniawki i z filmem, który zrobiłam.
Profesor przybliża twarz do ekranu komputera i powoli przegląda fotografie. Nic nie mówi. Cofa się do pierwszych zdjęć. Przypatruje się uważnie szczegółom. Wstaje i przesiada się na stary fotelik we wnęce. Na twarzy ani jednego grymasu. Spokojnie sięga po filiżankę i bierze łyk herbaty. Dla kogoś takiego jak ja, czekającego na opinię jak na wyrok, trwa to wieczność. Panie profesorze, naprawdę musi pan TERAZ pić tę herbatę?
- Może czekoladkę?
Panie profesorze, błagam…
- Potwierdzam swoją wcześniejszą opinię. Moim zdaniem to część większego zakładu produkcyjnego zajmującego się pozyskiwaniem preparatów anatomicznych. Mamy tu salę sekcyjną, a obok pomieszczenie z głębszymi stołami, salę preparacyjną. To takie słynne niemieckie podejście z tamtych czasów: nic nie może się zmarnować. Nawet zwłoki mogą się przydać…
Wciąż nie mogę uwierzyć. Fabryka preparatów anatomicznych? W Sieniawce?
- Te głębokie stoły mogły zostać również skonstruowane do sekcjonowania pod wodą. W przypadku zatruć, eksperymentów z truciznami czy ofiar broni chemicznej ciało zmarłego leży pod osłoną wody, żeby nie ucierpiał wykonujący sekcję. Trudno byłoby pracować w masce przeciwgazowej. Tu nie ma żartów. W zakładzie mamy całą półkę preparatów z I wojny światowej, głównie to płuca zmarłych po zatruciu gazami bojowymi. Dysponujemy płucami zarówno niemieckich żołnierzy, jak i aliantów. Jeden z tych preparatów wymagał jakiś czas temu konserwacji, a ja jestem człowiekiem starej daty i nie lubię pracować w rękawiczkach. Mam w nich gorsze czucie. Po otwarciu słoika i obejrzeniu preparatu chciałem dodać płynu konserwującego. Płyn ze słoja chlapnął mi na dłoń i na drugi dzień miałem krwawe wybroczyny. Po stu latach trucizna zadziałała na mojej skórze! Konsekwencje mogą być naprawdę straszne, stąd ludzie, którzy wykonywali takie sekcje, musieli się chronić - prof. Dobosz mówi głosem tak ciepłym, jakby tłumaczył dziecku zawiłości dorastania.
Badacz nie ma żadnych wątpliwości, w Sieniawce trwały - choć nie wie, w jakim stopniu zaawansowania - prace nad preparacją zwłok. Fragmenty ludzkich ciał lądowały w słojach bądź w innych pojemnikach i wyjeżdżały. Może na uczelnie, może do muzeów? Ale co w takim razie ze zbiornikiem bez żadnego odpływu? Tym, który stoi w rogu pierwszej z sal obozowych piwnic.
- To na nieciekawe zwłoki.
- Nieciekawe zwłoki?
- Takie, które nie będą w żaden sposób preparowane, a mogą się przydać na przykład tym, którzy dopiero się uczą. Taki zbiornik nie musi mieć odpływu, kolejne zwłoki lub ich fragmenty wrzuca się do tej samej formaliny.
Literatura obozowa pełna jest okropnych obrazów. Kadzie z ludzkimi nogami, fragmenty ciał przygotowanych do preparacji, słoje z mózgami i przepołowionymi głowami. Na chwilę muszę odłożyć na bok emocje i na zimno przetworzyć to, co mówi Tadeusz Dobosz. Połączenie sal sekcyjnych z salami do preparacji wydaje się mieć sens. Ale co dalej? Do czego w takim razie w tym "zakładzie” miały służyć betonowe rynny w sąsiednim pomieszczeniu? A okrągły stół z wyżłobieniami, o którym opowiadali pracownicy szpitala?
- To będzie tylko hipoteza - zastrzega profesor Dobosz. - Kiedy szuka się złota, wrzucamy piasek do miski i wypłukujemy cenny kruszec. Tutaj podobnie, w rynnach mogły być płukane rozkładające się zwłoki. Dzięki temu cięższe rzeczy, na przykład pociski albo kości, zostawały z tyłu, a lekkie, na przykład bryłki tłuszczu, kawałeczki wątroby i tak dalej, spływały. To mogła być metoda preparacji szkieletów. Płukane były pod prądem wody, w rynnie zostawały kości, a miękkie tkanki spływały do kanalizacji. No bo żeby wypreparować głowę, to musimy ją już ugotować, wtedy oddziela się tkankę od kości, trochę tak jak przy gotowaniu rosołu.
Naukowe porównania wydają się czasem dość… szokujące.
- Nie potrafię obronić intuicyjnej tezy, że cały mechanizm służył do czyszczenia elementów szkieletu. Oczywiście pozostaje problem tarabanienia zwłok na rynnę, ale dwie osoby dadzą sobie z tym radę. Natomiast jeśli chodzi o ten okrągły stół, to pokażę pani coś z mojej kolekcji.
To może oznaczać tylko jedno. Tadeusz Dobosz wyciągnie teraz skarby wyłuskane z najsłynniejszego śmietnika Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu.
W latach 80. XX wieku na uczelni zepsuł się epidiaskop, na którym studenci przeglądali jeszcze przedwojenne fotogramy o wymiarach dziewięć na dwanaście cm.
Służyły jako materiały dydaktyczne. Ktoś nierozgarnięty doszedł do wniosku, że jeśli brakuje odpowiedniego sprzętu, to najłatwiej będzie pozbyć się też szklanych fotogramów. Ponad tysiąc zdjęć na szkle wylądowało na śmietniku. Zauważył je profesor Dobosz, wówczas młody pracownik, poczekał do wieczora i kiedy się ściemniło, pozbierał te, które się nie potłukły. O znalezionych zdjęciach zrobiło się głośno dopiero ponad 30 lat później.
Wtedy Tadeusz Dobosz przekazał je Zakładowi Medycyny Sądowej we Wrocławiu. Okazało się, że to prawdziwe skarby. Najstarsze szklane fotogramy pochodzą z 1900 r. Przedstawiają nie tylko ofiary okrutnych morderstw, ale i wygląd ówczesnego prosektorium, preparaty, sfałszowane dokumenty oraz rysunki z rekonstrukcjami zbrodni. Większość ma niezwykle drastyczny charakter, choć są i takie ciekawostki jak autograf Owidiusza. Prawie wszystkie fotogramy pozostają zagadką. Nie mają opisów, nie wiadomo, kto został na nich upamiętniony.
Trudno sobie wyobrazić, co zalęgło się w głowie mordercy, który w kilkuset miejscach podziurawił nożem ciało niemowlaka. Nie wiadomo, dlaczego oprawca wyrąbał jednej z ofiar na czubku głowy swastykę. Udało się natomiast rozpoznać wnętrze domu z jednego z fotogramów, pełne upiornych narzędzi. To mieszkanie pierwszego opisanego w światowej literaturze fachowej seryjnego mordercy - Karla Denke z Münsterbergu (Ziębic) na Dolnym Śląsku. Denke, który zabijał wyłącznie bezdomnych i żebraków, uważany był potem za pierwszego "czyściciela” Niemiec z niepożądanych elementów.
- Wtedy pacjenci nie mieli takich praw jak dzisiaj, dlatego niektóre zdjęcia mogą trochę szokować - tłumaczy mi dr n. med. Jakub Trnka, starszy wykładowca w Zakładzie Medycyny Sądowej we Wrocławiu, kiedy zastanawiamy się, dlaczego nie szanujemy ludzkich kości, podczas gdy świeży trup wzbudza w nas bojaźń. W końcu to ciągle ten sam człowiek.
- Dzisiaj wola pacjenta jest sprawą nadrzędną, w tamtych czasach lekarz nie pytał pacjenta o zgodę, nie informował go o wszystkim. Stąd w kolekcji zdjęcia transseksualistów, przykłady hermafrodytyzmu. Niektóre z nich nawet dla lekarzy były szokujące. Fotografie zostały wykonane tak, że umożliwiają identyfikację przedstawionych na nich osób. Nie sądzę, żeby ktokolwiek zastanawiał się wtedy, co czuje pacjent, kiedy naprzeciwko staje fotograf z wielkim oldschoolowym aparatem.
Przed zrobieniem zdjęcia nie mógł się obronić człowiek, którego fotografię pokazuje mi teraz prof. Dobosz. Trup mężczyzny zawieszony został na czymś w rodzaju stołu, może drzwi, tak, żeby sprawiał wrażenie osoby stojącej. Podtrzymuje go sznur przeciągnięty pod brodą i zaczepiony na szczycie blatu, na którym oparte jest ciało.
- Może do tego służył stół ustawiony pod kątem? - mówi naukowiec.
Mam wrażenie, że gram w jakimś koszmarnym filmie. O takich rzeczach czyta się w książkach. Nawet ktoś obyty z najstraszniejszymi wspomnieniami więźniów nie jest w stanie zachować dystansu, kiedy nieoczekiwanie staje się częścią takiej historii. Trochę za dużo jak na jeden raz. Trzeba to jakoś przetrawić, pozwolić sobie na zebranie myśli.
Ufam profesorowi, ale czuję, że muszę iść dalej za nitką, którą właśnie mi podał. Do labiryntu nie da się wejść w połowie drogi, należy odbyć ją od samego początku. Żeby zrozumieć, po co w rzuconej na koniec świata małej Sieniawce powstała pracownia preparatów z ludzkich ciał, muszę zapytać, komu były potrzebne, kim były ofiary i - przede wszystkim - kto na to wszystko pozwolił.