"Nająłeś się na psa, to szczekaj". Rozmowa z Kubą Jałoszyńskim
Po strzelaninie usłyszał: "To nieważne, że pan jest niewinny. Pan będzie ukarany, bo taka jest wola komendanta głównego”. - No i wtedy świat mi się zawalił - wspomina Kuba Jałoszyński, bohater książki "Antyterroryści. Polskie elitarne siły specjalne w akcji”.
Prezentujemy fragment książki "Antyterroryści. Polskie elitarne siły specjalne w akcji” Janusza Schwertnera i Mateusza Baczyńskiego. Powstała ona na podstawie kilkudziesięciu rozmów z byłymi oraz obecnymi antyterrorystami i przedstawia całą prawdę o największych twardzielach polskiej policji.
Po akcji w Magdalence rozpoczęło się szukanie winnych. O niedopełnienie obowiązków prokuratura oskarżyła troje policjantów – Kubę Jałoszyńskiego, antyterrorystę i byłego dowódcę jednostki, Grażynę Biskupską, wówczas naczelniczkę Wydziału do spraw Walki z Terrorem Kryminalnym Komendy Stołecznej Policji oraz Jana Pola pełniącego funkcję zastępcy komendanta stołecznego policji. Dla nich trojga Magdalenka stała się dopiero początkiem dramatu. Pierwszą bitwę stoczyli tamtej tragicznej nocy, a drugą – na ławach sądowych. Przez sąd byli uniewinniani aż trzykrotnie. Ostatecznie oczyszczono ich z wszelkich zarzutów w styczniu 2017 roku. Czternaście lat po strzelaninie.
Często pan wraca pamięcią do tamtej nocy?
Kuba Jałoszyński: Do dzisiaj pamiętam każdy szczegół tamtych wydarzeń. Nie sposób powiedzieć, ile razy to analizowałem.
Jakie wnioski pan wyciągnął?
To, co powiem, jest dość okrutne, ale takie rzeczy się po prostu zdarzają i zdarzać będą. W Magdalence wpadliśmy w zasadzkę, a nie takim mistrzom świata jak nam to się przytrafiało. Przykładowo, żołnierzom SAS [elitarnej jednostki komandosów brytyjskich – red.] próbującym odbić zakładników w Afryce. Ich szeregi również zdziesiątkowały bomby. Podobnie komandosom izraelskim czy amerykańskim. I żołnierzom GROM-u w Afganistanie – dwunastu zostało rannych, a jeden zginął.
Niestety, jest coś takiego jak czynnik losowy. Czyli sytuacja, której nie da się przewidzieć na etapie planowania działania. My wiedzieliśmy, że przestępcy w Magdalence mogą być uzbrojeni nawet w granaty, bo wcześniej takie wyposażenie u nich znajdowaliśmy. Natomiast nikomu do głowy nie przyszło, że podłożą dwie bomby pułapki.
No i na sali sądowej pytałem później wszystkich świadków, którzy zeznawali merytorycznie, czy w przyszłości będzie można uniknąć takiej sytuacji. Wszyscy zgodnie odpowiadali, że nie. Po prostu się nie da. Gdyby świat znał skuteczne sposoby na wykrywanie bomb pułapek, to ludzie nie ginęliby w zamachach bombowych.
Niektórzy eksperci wskazywali, że zabrakło w Magdalence strzelca wyborowego.
A co by to dało? Nie można strzelać do człowieka tylko dlatego, że według nas jest on niebezpiecznym przestępcą. Można użyć broni wobec człowieka, który używa broni przeciwko nam, czyli jest zagrożeniem. Ale jeśli chodzi on po posesji i nawet widzimy, że ma broń w kieszeni, to nie możemy do niego strzelić. Ten, który wydałby taki rozkaz, poszedłby siedzieć za podżeganie do zabójstwa. A strzelec razem z nim, tylko za zabójstwo. Potwierdzili to zresztą biegli na sali sądowej. W Magdalence było trzech snajperów. Osobiście ich do tej akcji skierowałem.
Zarzucano wam też, że na miejscu nie było karetki.
Zabezpieczenie medyczne było wtedy takie jak zwykle przy tego typu działaniach. Karetka, która przyjechała pierwsza, i tak musiała czekać na rannego, bo przecież nie mogła dojechać bezpośrednio do miejsca strzelaniny. Nie można wprowadzić ratownika medycznego, czyli cywila bez przeszkolenia wojskowego albo policyjnego, w strefę walki, bo jeżeli zostanie wyeliminowany, to już nikomu pomocy nie udzieli.
Wszystkich opatrzono dopiero wtedy, gdy zostali ewakuowani ze strefy ostrzału. A biegły lekarz stwierdził jednoznacznie, że Darek Marciniak mógł przeżyć tylko pod warunkiem, że natychmiast znalazłby się na stole operacyjnym. (...)
Co się zmieniło w policji po akcji w Magdalence?
Przede wszystkim dofinansowano Biuro Operacji Antyterrorystycznych (BOA). Chociaż oczywiście po trzech latach pył opadł i wszystko zaczęło wracać do tak zwanej normy, do tego stopnia że niektórzy policjanci dalej korzystali z tego typu kombinezonów, które zostały poszarpane przez bomby w Magdalence. Dziś jest już na szczęście zupełnie inna sytuacja.
Od 2008 roku widać postęp w rozwoju BOA. Pieniądze, które zainwestowano i inwestuje się nadal, są nieporównywalne z tym budżetem, jakim ja dysponowałem wówczas jako dowódca. Za moich czasów kominiarki szyły nam żony, a gdy udało nam się wydrapać pięćdziesiąt tysięcy złotych rocznie na nowy sprzęt, to skakaliśmy z radości pod sufit. W tej chwili BOA nie musi się wstydzić przed partnerami zagranicznymi swojego uzbrojenia i wyposażenia. Co więcej, czasami pod tym względem przewyższamy renomowane pododdziały europejskie.
Został pan obarczony winą za niepowodzenie akcji w Magdalence. Trafił pan na ławę oskarżonych. Po ostatnim wyroku uniewinniającym – po czternastoletniej batalii sądowej – powiedział pan, że zrobiono z pana bandytę.
Bo zrobiono. Nie tylko ze mnie. Z Grażyny Biskupskiej i Jana Pola również. Całą naszą trójkę posadzono na ławie oskarżonych.
Do kogo po tych czternastu latach ma pan największe pretensje?
Do ludzi, którzy kierowali wtedy policją, i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW). Nająłem się na psa, więc wiedziałem, że muszę szczekać i że mogę dostać kijem, ale nie przypuszczałem, że ktoś mnie wywiezie do lasu i przywiąże do drzewa, bo już mu się znudziłem.
Mieliście poczucie, że zrobiono z was kozły ofiarne?
Ja do dzisiaj uważam, że staliśmy się ofiarami polityczno-medialnej nagonki, a posadzenie nas na ławie oskarżonych było gwarancją spokoju rządzących i ówczesnego kierownictwa policji i MSW.
Wiadomo było, że winni muszą się znaleźć. Nie ukrywał tego zresztą pan prokurator, który po dziesięciu godzinach mojego pierwszego przesłuchania, kiedy już wszystkie protokoły były zamknięte, powiedział wprost: "No bo wiecie, dwóch ludzi zginęło, winni muszą być”. Innymi słowy: dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf.
Przypuszczał pan wtedy, że tak to się potoczy?
Kiedy dostałem postanowienie o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego, to szczerze się roześmiałem, bo zarzuty były tak absurdalne i niedorzeczne, że byłem przekonany, iż ta sprawa szybko się zakończy. W takim nastroju poszedłem do biura kadr, gdzie siedział człowiek odpowiedzialny właśnie za postępowania dyscyplinarne. Podzieliłem się z nim swoją "radością”, a on mi na to: "To nieważne, że pan jest niewinny. Pan będzie ukarany, bo taka jest wola komendanta głównego”. No i wtedy świat mi się zawalił.
Jeszcze przez rok był pan w policji.
Kompletnie się nie odnajdywałem. Zresztą spełniły się słowa mojej koleżanki, która powiedziała mi, że kiedy już wszczęto postępowanie dyscyplinarne, to teraz wykończą mnie psychicznie. Zapytałem ją, w jaki sposób. Ona mi na to, że nic nie dadzą mi do roboty. I tak się stało. Przez rok nie miałem co robić. Nie zapewniono mi nawet biurka i krzesła, na którym mógłbym usiąść. Kolędowałem więc po różnych znajomych w Komendzie Głównej. Ale ta bezczynność mnie przerażała, bo zawsze byłem człowiekiem pracy. I rzeczywiście, wykończyli mnie psychicznie w ten sposób.
Pana kariera została nagle przerwana po dwudziestu dwóch latach wzorowej służby.
Tak, złamano mi życie. Praca w policji zawsze była moim marzeniem i moją pasją. Ja nie chodziłem do pracy dla pieniędzy. Pracowałem, bo dawało mi to ogromną satysfakcję. Jednak wobec wydarzeń, które miały nastąpić, a mianowicie miały mi zostać postawione zarzuty prokuratorskie, stwierdziłem, że nie mogę dalej chodzić w mundurze. No więc napisałem raport o zwolnieniu. Do dzisiaj nie mogę się z tym pogodzić.
Premiera książki 4 września. Wydawnictwo ZNAK.