To ciekawy przypadek: swoje wspomnienia z dzieciństwa spisuje nie osoba w podeszłym wieku, jak to zwykle się dzieje, ale kobieta urodzona w 1969 roku. Urodzona w Anglii, wychowana w Afryce, w czasach apartheidu. I tę Afrykę oglądamy jej oczami: ale nie z punktu widzenia uprzywilejowanej białej, lecz z punktu widzenia dziecka i, później, dziewczyny i kobiety, córki angielsko-szkockiego małżeństwa.
To inny obraz niż ten, do którego przywykliśmy, czytając o Czarnym Lądzie. Zostało trochę czaru z * Pożegnania z Afryką* zapachów, widoków, tęsknoty za przestrzenią. Ale też jest i zwykłe, codzienne życie na farmie, z obowiązkami, jakie ma każdy farmer i jego dzieci. Tyle że to nie Anglia, więc trzeba pamiętać o groźnych drapieżnikach, chorobach, jadowitych wężach, pająkach.... trzeba pamiętać, żeby nie wchodzić w nocy do sypialni rodziców, bo mogą postrzelić: śpią z bronią na wypadek ataku nie tylko ze strony zwierząt, ale też i ludzi. Bo Afryka budzi się do niepodległości. Widać to w stosach trupów na drodze, w informacjach o wojnie, jakie dochodzą także do uszu dzieci. Nie da się tego ukryć, kiedy trzeba wyjechać z farmy, zmienić miejsce zamieszkania.
Czas dzieciństwa bywa gloryfikowany lub pokazywany w czarnych barwach, w zależności od tego, jak dorosły pamięta to, co się kiedyś zdarzyło. Fuller szczęśliwie udało się uniknąć skrajnych obrazów, choć to, co przeżyła, z powodzeniem mogłoby jej dostarczyć materiału na rzewną opowieść. Zacząć by trzeba od momentu jej poczęcia: matka wprost mówi dziecku, że „zrobili ją kiedy umarł Adrian” – jej starszy brat. Czy jest zatem sobą, czy też może zmarłym bratem, który powrócił w ciele innego dziecka, bo nie został należycie pochowany? Tak wierzą niektórzy czarni Afrykanie... Trudny początek. Dalej nie jest lepiej: farma, która nie prosperuje zbyt dobrze; siostra, która się utopiła w stawie pełnym kaczych odchodów, a za której śmierć „Bobo” czuje się odpowiedzialna; matka, która, delikatnie mówiąc, nadużywa alkoholu. Szkoła, w której biali nie są specjalnie akceptowani. Sąsiedzi, z których część „lubi dzieci”, a dorośli nie wierzą, gdy dzieci mówią o tym, co je spotkało. Fuller pisze o tym chłodno, z dystansem,
bez dramatyzowania; zdaje po prostu relację z tego, jak było, nie ocenia, w większości nie komentuje nawet. Spisuje to, co pamięta, swoje uczucia z dzieciństwa, swoje wrażenia. Oglądamy Afrykę jej oczami, a obraz i perspektywa zmieniają się wraz z tym, jak zmienia się ona sama, jak zmienia się jej spojrzenie na rzeczywistość, która ją otacza.
Być może dzięki temu – i także dzięki językowi pełnemu „afrykańskich” wtrętów – udało się autorce stworzyć taką atmosferę, w której wyczuwa się swoistego „ducha Afryki”. Fuller potrafiła oddać mentalność jej mieszkańców, czarnych, kolorowych i białych; pokazać, skąd się wziął i na czym naprawdę polega rasizm. Jak człowiek z tego, na kogo go wychowano, może się stać tym, kim jest. Świetna książka, dobrze napisana i przetłumaczona (gratulacje dla tłumaczki). Polecam wszystkim, także miłośnikom beletrystyki.