Starzec, charyzmatyczny główny bohater „Ptaka dobrego Boga”, to postać autentyczna, John Brown, niegdyś uczczony przez Norwida wierszem. Norwid opisał, jak to Ameryka, na którą „szła noc czarna”, wydała wyrok śmierci na swego bohatera walki o wyzwolenie niewolników, a on, pod szubienicą, „piętą (…) odkopnął planetę spodloną”. Był grudzień 1859 roku. Wojna secesyjna miała wybuchnąć za kilkanaście miesięcy.
Z historii Stanów Zjednoczonych pamiętamy Deklarację Niepodległości, a w sto lat później jawi nam się już gotowy, dziwny kraj, gdzie na północy wrze i buzuje para pod kotłami rewolucji przemysłowej, a po halach z czerwonej cegły przechadzają się posępni inżynierowie w wysokich cylindrach, na południu zaś czarni niewolnicy w pocie czoła zbierają bawełnę, a Scarlett O’Hara wstrzymuje oddech, by gorset krynoliny zasznurować można było o cal ciaśniej. Pokojowe współistnienie w jednym państwie krainy pra-steampunka i krainy „Przeminęło z wiatrem” na dłuższą metę nie mogło się udać.
Nie ironizuję tu na temat naprawdę krwawej i naprawdę straszliwej wojny, która wyniszczyła kraj i przeorała świadomość jego obywateli na całe pokolenia, odnoszę się jedynie do popkulturowego – filmowego i literackiego – dwubiegunowego obrazu tamtych czasów. A pomiędzy tymi dwoma biegunami rozpościerał się naprawdę wielki, nieopisany kraj. Dawna francuska Luizjana, odkupiona w 1803 roku od Francji za gotówkę (wojny napoleońskie były kosztownym przedsięwzięciem), to nie ten dzisiejszy, niewielki stan o tej nazwie. Nowy nabytek był 7 razy większy od Polski, a z literackiego punktu widzenia raczej nijaki i nudny. Ani plantacji, ani przemysłu. Ani krynolin, ani cylindrów. Perkalowe spódnice, wytłuszczone czapki i więcej strzelb, niż butów, przynajmniej tych nie całkiem dziurawych. Z rzadka rozrzucone, liche farmy, zapyziałe miasteczka, powszechny analfabetyzm. Murzyni wolni i niewolni pracujący ręka w rękę na tych samych farmach i w tych samych warsztatach. Poligon doświadczalny obu porządków świata. Walka o
wpływy, głosy i dusze. Jednak w tym niedookreślonym świecie poglądy muszą być jednoznaczne. Jest się albo za niewolnictwem, albo za abolicją. Nieprzekonanych przekonuje się tu z palcem na spuście.
Powieść Jamesa McBride ukazuje tamten czas z bardzo szczególnej perspektywy: małego Henry’ego Shackleforda, omyłkowo wziętego za dziewczynkę i „wyzwolonego”, a tak naprawdę porwanego przez Johna Browna podczas jednego z jego szalonych rajdów. Henry/Henrietta „Cybulka” jako maskotka Browna spędzi w dziewczyńskim przebraniu cztery lata, towarzysząc oddziałowi Starca, złożonemu głównie z jego licznych synów, w prywatnej, partyzanckiej (i bardzo amatorskiej) wojnie natchnionego i bogobojnego abolicjonisty, nie szczędzącego trudów, poświęceń i ofiar na rzecz rozpalenia wielkiego powstania niewolników (które na razie tli się nikłym i ciągle gasnącym płomyczkiem).
Opowieść Cybulki, czyli długi i barwny monolog, spisany został bardzo szczególnym, plebejskim językiem, z którym dzielnie zmierzył się tłumacz, Maciej Świerkocki, specjalista od narracji dziwnych i osobliwych, co to niejeden już idiolekt wymyślił na potrzeby jednej książki. Pozornie wesoła, łotrzykowska humoreska z przebieranką podszyta jest jednak dziwną powagą, nie tylko dlatego, ze trup ściele się gęsto. Wiele faktów, a także potyczek i bitew, choćby nie wiedzieć jak slapstickowych, okazuje się historycznie prawdziwych, a całość zmierza ku dramatycznemu finałowi, w wymiarze ludzkim i dziejowym. Ku rozrywce, pożytkowi i nauce. Nie będzie łatwo, ale warto.