„Chciałabym mieć własną mamę, która przemawiałaby do mnie pieszczotliwie i przytulała. Chciałabym mieć mamę, która by się o mnie martwiła. Mamę, dla której bym była ciągle dzieckiem.”
Mama. Jedno słowo i tyle znaczeń. Mama, to nie tylko osoba. Mama to instytucja. To ktoś taki, który nie zawsze koniecznie nas urodził. Ale ktoś, kto jest blisko, kto przytuli gdy trzeba, i tak naprawdę nie oczekuje niczego w zamian. To ktoś kto kocha bez żadnych powodów. I zawsze chce być przy nas, mimo że wcale tego nie chcemy, i głupio nam, gdy przy znajomych nazywa nas... dajmy na to „słodkim maleństwem” i jeszcze wyciera nam buzie swoją chusteczką. Fuj! Ale i tak ją kochamy. I potajemnie potrzebujemy tej jej dziwactw. Mama, to też ten ktoś, kto zawsze jest przy nas. Kto czeka, i pomaga, gdy cały świat wali nam się na głowę. I nawet mimo iż wielu z nas już zbyt wielkich, by nazywać ich „słodkimi maleństwami” to jednak je kochamy. Tak już jest. Ale co, jeżeli nie ma mamy? Co się wtedy robi?
„Nazywamy ją „Aprysia – Kaprysia””
I wcale mi się to nie podoba. Mam na imię April i nie mam mamy. Mam za to Marion, ale to nie jest moja prawdziwa mama. Moja mama, jeżeli gdzieś jest, istnieje, to nie myśli chyba o mnie. Ona mnie tylko urodziła. I to wszystko. I to na dodatek pierwszego kwietnia, jak jakiś głupi żart...
Ale April, to znaczy ja, nie, wcale nie nienawidzę mamy. Zresztą nie znam jej. Ale jej wybaczam, bo poznałam bardzo wielu ludzi, pomimo iż mam dopiero czternaście lat. Miałam jedną mamusię, ale ona teraz śpi, dobrze wiem, że nie żyje. Potem było jeszcze kilka osób, kobiet i mężczyzn, ale teraz, teraz jest tylko Marion i moje przyjaciółki, i nie byłoby wcale takiego problemu, gdyby nie to, że chcę poznać moją mamę i zapytać, dlaczego nie może mnie kochać?
April właśnie obchodzi swoje czternaste urodziny. Ten dzień jednak będzie bardzo długi i stanie się powtórką z jej życia. Powoli, po kawałku zacznie rozplątywać swoją historię, prowadzić nas od jednej przybranej matki do drugiej. A zacznie od tego, który ją znalazł, gdy leżała w koszu na śmieci, przykryta gazetą, z czerwoną główką, wspartą na wygniecionym pudełku po pizzy. I poprowadzi nas poprzez swoje uczucia, chwiejne twierdzenia, poprzez życie, które mimo czternastoletniej długości, było bardzo bogate. I aż trudno uwierzyć, że Jacqueline Wilson sama tego nie przeżyła. Ale opisała wspaniale. Lekko, ale poważnie, mądrze, ale i w taki sposób, że łza się w oku kręci. Na pewno książka komuś pomoże, a może wielu z was? Tym co mają mamy i nie mają. Tym co mają z nimi problemy i tym, którzy tych problemów pragną. Wszystkim.