Życie potrafi cię nieźle zaskoczyć
Życie ma to do siebie, że choćbyś nie wiem jak się gimnastykował, i tak potrafi cię nieźle zaskoczyć. I to nie zawsze mile. Taka jego uroda. Książki o życiu mają to do siebie, że choćbyś nie wiem na co liczył, trafiasz na historię nudną i banalną. Bo życie, choć zaskakujące, bywa właśnie nudne i banalne. Taka prawda. Dlatego często, choć na całe szczęście nie zawsze, autorzy powieści popularnych, o tak zwanej „dupie Maryni”, wymyślają i wtykają w swoje dzieła całą kupę banialuk nie z tej ziemi, rycerzy na koniach białych, omdlewających, oszałamiających, acz ubogich i niezrozumiałych przez nikogo piękności, tudzież po raz kolejny odgrzewają klasyczny schemat „kopciuszkowski” (taka krzyżówka Kopciuszka z Kościuszką, żeby było i patriotycznie i wzruszająco). Dzięki czemu powieści banalne stają się powieściami niejadalnymi.
Brrrr.
Człowiek ma zaś to do siebie, że choćby nie wiem jak się starał i zarzekał, to po powieść obyczajowo-codzienną sięgnie zawsze. Bo ile może czytać o UFO, mordercach, spiskach politycznych i gwałconych dziewicach. Taka jego natura. A latem natura ta wyłazi z człowieka jak mało kiedy. I wtedy człowiek zniesmaczony kolejnym harlekinem lub prawdopodobną historią nieprawdopodobnie niebywałej kariery zwykłego szaraczka, być może sięgnie, zupełnie przypadkiem, po Zawsze i na zawsze takiej tam irlandzkiej pisarki. Kto by tam wierzył Irlandzkim pisarzom.
I tu się człowiek może mile rozczarować, chociaż Zawsze i na zawsze to zwykła powieść o zwykłych ludziach. Naprawdę lekka ciepła i świetnie napisana choć opisująca zwykłe dni i zwykłe problemy. I zwyczajny model, kiedy życie daje w kość i wcale to, a wcale, za rogiem nie oferuje cudownego rozwiązania typu: „straciłeś wczoraj, owszem płakałeś, ale dziś podarujemy ci za to milion dolarów, willę i konika pony w zadośćuczynieniu”. To dobra książka, choć powszednia. Jej bohaterki, a jest ich kilka (i tak owszem, to powieść o babach, co nie znaczy, że nie ma ani pół w niej faceta), muszą stawić czoło szarej codzienności. Strata pracy, strata narzeczonego, strata złudzeń. Czasem sobie dają radę, a czasem nie. Czasem dostają od losu mały kolorowy bonus, a czasem muszą się zwyczajnie wyryczeć. Gdzieś tam ich losy się krzyżują, gdzieś tam nawzajem się pocieszają. Bez wybuchów jednak i diamentowych sukienek królewny. Są zwykłe, spocone, zmęczone i wkurzone. Dlatego fajnie się czyta, bo ta powieść to taka
koleżanka z sąsiedztwa, co to do niej w kapciach rano na herbatę można wpaść.
Co prawda nie byłabym sobą gdybym się nie przyczepiła trochę, i nie zauważyła, że pod koniec powieści pani Cathy Kelly zaczyna już lekko przynudzać tą ciepła i sympatyczną atmosferą, korzystając przy okazji z wizerunku puchatych niemowląt i dziewczynek o złotych loczkach. Ale to już naprawdę na samiuśkim końcu, osobiście jestem skłonna jej to wybaczyć. Odwaliła kawał dobrej, lekkiej i letniej pozycji, zaprzeczając ogólnemu mniemaniu, że o zwykłym życiu nie ma co pisać, bo jakbyś się człowieku nie wysilał i gimnastykował to wyjdzie mu powieść banalna i nudna – bo życie jest nudne. Zaskakujące, ale banalne. No i co z tego? Jak widać można o nim napisać naprawdę fajną książkę nie używając fajerwerków i petard, opowieść o tym, że każdy w życiu dostaje po dupie i trzeba sobie umieć poradzić. No i ta Irlandia, kawałek całkiem mocno zielonego kraju, całkiem ładny, jak widać.