Nie należę do ludzi, którzy przeczytawszy jedno dzieło danego autora i doznawszy przy lekturze (z jakiegokolwiek powodu) rozczarowania, zrażają się doń na stałe. Owszem, zdarza mi się niekiedy „wysiąść” przy trzeciej lub piątej powieści płodnego twórcy, pisanej tą samą irytującą manierą, powielającej te same schematy konstrukcji fabuły, czy też roztaczającej niezmiennie przygnębiającą, depresyjną aurę – po drugi tytuł sięgam jednak praktycznie zawsze. Dzięki tej zasadzie nie ominęła mnie przyjemność zapoznania się z Czekając na barbarzyńców Coetzee, którego rozsławiona Hańba jakoś nieszczególnie mnie zachwyciła. Obie książki mają ze sobą sporo wspólnego, zarówno pod względem technicznym (narracja w czasie teraźniejszym, która – moim przynajmniej zdaniem – o ile wyjątkowo na miejscu jest w prozie reportażowej, o tyle w dziele fabularnym bywa zabiegiem nie zawsze trafionym, narzuca bowiem wrażenie tymczasowości sytuacji, na którą czasem wolałoby się spojrzeć z odleglejszej perspektywy), jak i
tematycznym (spojrzenie na człowieka i jego umiejętność zachowania godności w sytuacjach traumatycznych).
W Hańbie wrogiem obojga głównych bohaterów jest ich własna osobowość – chłód uczuciowy, nieumiejętność przewidywania, upór, indolencja – podczas gdy w Czekając na barbarzyńców wróg przychodzi z zewnątrz. Nie, nie w postaci nieokrzesanych dzikusów – to byłoby za proste; ową destrukcyjną siłą jest chwiejność potęgi tajemniczego Imperium, potęgi opartej głównie na bezwzględności i ograniczoności jej funkcjonariuszy, w obliczu zagrożenia buntem podbitych plemion. Czytelnikowi wychowanemu w naszej strefie geopolitycznej od razu nasuwają się skojarzenia z molochem, który swego czasu usiłował wchłaniać po kolei kilkadziesiąt narodów Europy Wschodniej i Azji; komuś, kto widział indiańskie rezerwaty albo obserwował poczynania białych władców Afryki, pod postacią Imperium jawić się mogą zgoła inne mocarstwa. Umiejętnie pomieszane szczegóły odrealniają jednak świat przedstawiony do tego stopnia, że równie dobrze mógłby się mieścić na drugiej planecie Alfy Eridana. Imperium bowiem może być wszędzie i nigdzie.
Imperium to rządy oparte na zastraszeniu i przemocy, na podszczuwaniu „lepszych” przeciwko „gorszym”; to pole do ujawniania się tępoty i brutalności ludzi, którym dano do ręki instrumenty nacisku; to zło tłumiące dobro, kłamstwo pokonujące prawdę, okrucieństwo zwyciężające rozum i tolerancję.
Sędzia nie ma powodu, by na Imperium narzekać; ono dało mu władzę - w zakresie co prawda mizernym, ale wystarczającym, by mógł budzić pewien respekt wśród plebsu - i uposażenie pozwalające na nieskrępowane oddawanie się zmysłowym uciechom. Jakiż powód mógłby mieć ten skostniały i rozleniwiony starzec, by nagle odepchnąć rękę, która go żywi i chroni? A jednak na dnie otępiałej duszy zaczynają odżywać dawno zapomniane pojęcia: godność, współczucie, sprawiedliwość. To dla nich sędzia ryzykuje zdrowiem i życiem, dla nich naraża się na ostateczne upodlenie... I choć do końca nie wiemy, jak będzie wyglądało finałowe starcie między Imperium i barbarzyńcami, i kto w nim zwycięży – nie możemy wątpić w zwycięstwo starego, chorego, poniżonego człowieka nad własną słabością i nad nicością moralną jego zwierzchników. Piękna to opowieść, choć niełatwa w czytaniu, pełna obrazów drastycznych i przykrych. Hańba mówi o ludziach, którzy sami pchają się w bagno; „Czekając na barbarzyńców” o człowieku, który z bagna się
wydostaje – i choćby tylko ze względu na ukazanie tej lepszej strony naszej natury, tych tkwiących w nas możliwości, jakich nawet sami nie podejrzewamy, wydaje mi się od tamtej bliższa i ważniejsza.