Pod tym hasłem szczerze i radośnie mógłby podpisać się praktycznie każdy premier, prezydent, prezes dużej firmy, urodzony polityk. Bo nawet jeśli nie do końca stracili kontakt, którego często nigdy nie mieli, to i tak poza okresami wyborów życie normalnych ludzi niespecjalnie ich obchodzi. Mają dosyć własnych, złożonych problemów wagi państwowej. Edward Clare (podobno Tony Blair), premier Wielkiej Brytanii doszedł (prawie) sam do tego wniosku i... przejął się jego treścią. On, który „czuł się jak Superman i niczym Superman był gotów ratować świat, gdy tylko nadarzy się okazja”. On nie wie, jakimi problemami żyją przeciętni, jednak mu drodzy obywatele?! Co robić?! Ze sceny zniknął pan Edward. Na tydzień. Na scenę wkroczyła Edwina, wersja Joan Collins dla ubogich, czyli w miarę dokładnie ogolony premier w ciuchach swojej najukochańszej żony Adele. Wraz z posterunkowym Jackiem Spratem ruszył w szary świat współobywateli. Świat i śmieszny, i straszny zarazem.
Ach, ci Brytyjczycy z tym swoim angielskim humorem! Trudno w tej ostrej, zjadliwej satyrze politycznej znaleźć jedną normalną postać, no może poza niebieską papużką Peterem. Mamy za to pokaźną galerię oryginałów. Edward i jego dziwna słabość do papieru toaletowego Bronco. Jack Sprat, zdegenerowany proletariusz, który jako jedyny w rodzinie drobnych złodziejaszków chciał się uczyć, podczas gdy pozostałe dzieci sprawiały wrażenie raczej szczęśliwych. Żona premiera tryskającą energią i pomysłami dzięki którym media mają z czego żyć. Matka Jacka Norma w której domu powstaje miły kącik dla ćpunów. Postacie naszkicowane dość ostro, a nawet wydrapane rylcem.
Książka ma specyficzny angielski klimat i wiele subtelności, które dla przeciętnego czytelnika w naszym kraju będą prawdopodobnie niezrozumiałe (było tak przynajmniej w moim przypadku). Trochę pomagają przypisy tłumacza, ale i tak poczuć sedno niektórych aluzji jest dosyć trudno. Co nie przeszkadza bawić się tą mniej aluzyjną warstwą powieści. Sarkazm miesza się z gorzką ironią. Tak, politycy to wdzięczny temat. Ale i naród, obywatele też mogą się na coś przydać. W wersji Wyspy ukazanej w powieści wszystko się „sypie”. Wszędzie kolejki, opóźnienia pociągów i autobusów, korki uliczne, upadek opieki zdrowotnej, narkotyki, złodziejstwo, ludzie śmierdzący potem, zepsute automaty do napojów. Nawet w radiu można złapać tylko jedną stację i to nie tę ulubioną. Po kraju panoszą się zgorzkniali, smutni nielegalni emigranci. Policjanci są chamscy i cwani. A winne jest Państwo i Prawo. Zwykli, dobrzy ze swej natury ludzie są ich ofiarami. Tak to przedstawia Sue. Pojawia się nawet dość radykalny, choć mało zabawny
pomysł rozwiązania większości problemów:
„Oto sposób na zrobienie porządku. Dać każdemu broń i niech się wystrzelają.” Mam wrażenie, być może mylne, że książka ta jest wyrazem frustracji i niezadowolenia z rzeczywistości. Tego wszystkiego wokoło, co na ogół nie potrafi spełnić naszych oczekiwań. Chcemy słońca, a tu leje jak z cebra. Chcemy spać, a tu koty na płoty i łzawe pieśni orają nocną ciszę. Dobrze, że pisarka wyraża swoje niezadowolenie poprzez tę dziedzinę, którą zna, czyli twórczość pisarską. Gorzej, gdy ludzie kultury i sztuki biorą się za inne formy aktywności publicznej odkrywając w sobie Supermanów, Batmanów i Spidermanów za wszelką cenę chcących ratować świat.
Powieść jest nieźle napisana, może poza początkiem, który mnie trochę zniechęcił. Potem poszło już jak po miksie masła z olejem. Gdzieś tam we mnie tkwi taka cicha, szara, mała nadzieja, że większość barwnych obrazów w tej zamaszystej książkowej wizji to fikcja. Trudno bowiem byłoby mi znieść spokojnie myśl, że ktoś gdzieś tam za wielkimi górami i za głębokimi wodami stara się nieudolnie skopiować nasze ciasne, ale własne krajowe modele wspaniałego rozwoju kraju (nie płacąc przy tym ZAIKS-owi należnych tantiem).