”Zrób to, to tylko chwila i będzie cicho”: Joanna Kajstura
– Pomyślałam, że jedyne, czego pragnę, to cisza, i że mogę ją szybko uzyskać. Wystarczy, że walnę moim synkiem o ścianę i na pewno się zamknie… – pisze Joanna Kajstura - Fit Matka Wariatka - trenerka personalna i blogerka, której stronę obserwuje 200 tysięcy użytkowników. Jest bezkompromisowa i boleśnie szczera. Wydała właśnie książkę, w której udowadnia, że nie istnieje ”solidarność jajników”. Co usłyszała od kobiet, które przeczytały, jak płacz syna doprowadził ją kiedyś do granic wytrzymałości?
Rachela Berkowska: Myśli nie są karalne. Zostałaś ukarana za swojej słowa? Co usłyszałaś, kiedy ukazała się książka?
Joanna Kajstura: Odezwało się do mnie kilkanaście dziewczyn. Napisały, że kiedy przeczytały moje wyznanie o Tymonie, przypomniały sobie, że kiedyś były w takiej samej sytuacji. Może nie chciały uderzyć swoim dzieckiem o ścianę, ale przeszło im przez myśl, że byłyby w stanie zrobić mu krzywdę, byle tylko mieć odrobinę spokoju, ciszy. Zrobiłyby wszystko, żeby tylko ta udręka się skończyła. Uderzyło mnie – napisały o tym wszystkie – że wyparły to wspomnienie. Wróciło w momencie, kiedy przeczytały rozdział mojej książki. Przeglądałam wiadomości: ”Miałam tak samo”. Tylko, to było tak szokujące, że nie chciałam o tym pamiętać. Tak wstydliwe”. Rozumiem je, która kochająca dziecko matka, może coś takiego powiedzieć? O tym się przecież nie mówi.
No właśnie - która? Nie bałaś reakcji, medialnego ukrzyżowania?
Nie bałam się, nie boję się prawdy. To zdarzenie miało miejsce. Nauczyłam się już, że czegokolwiek bym nie powiedziała, przeczytam zarówno głosy hejterów, jak i głosy wsparcia. Gdybym napisała, że macierzyństwo jest cudowne, różowe i piękne - usłyszałabym od jednych: ”dokładnie, tak właśnie jest”. Od drugich: ”bzdura, oszustwo”. Ale napisałabym nieprawdę. Podkreślam, że macierzyństwo, to jedno z najpiękniejszych doświadczeń dla kobiety, ale nie zmienia to faktu, że również diabelnie ciężki kawał chleba. I nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Kocham moje dzieci nad życie. Jestem w stanie skoczyć za nimi w ogień. Ale opisałam coś, co rzeczywiście się wydarzyło. Przyszedł taki moment, że pomyślałam: uderzę nim o ścianę. Swoim ukochanym dzieckiem. Pamiętam dokładnie tę chwilę, dzień, godzinę, pogodę za oknem, wszystko. Ogromnie mnie to, co pomyślałam przeraziło.
Dlaczego o tym napisałaś?
Kiedyś poruszyłam ten temat na blogu. Kobieta wyrzuciła swoje maleńkie dziecko przez okno, to była w Polsce głośna sprawa. I ogromna tragedia. Chciałam przekazać ludziom, że może zamiast ją linczować, zastanówmy się, w jakim musiała być stanie psychicznym, jeżeli posunęła się do czegoś podobnego. Bo ja w takim byłam. Tylko na całe szczęście się powstrzymałam.
Chciałabym zacytować ten fragment twojej książki. Rozdział: Wyrodna matka. Może sprowokujemy dyskusję?
Dni mijały, a ja zapadałam się w otchłań zmęczenia i psychicznego wycieńczenia. Mój kres nadszedł, gdy Tymon miał może ze dwa miesiące. Różnica w zajmowaniu się nim była jedynie taka, że stałe noszenie go sprawiało mi coraz większą trudność. Chłopak książkowo przybierał na wadze, a to, że miał kolki, było dodatkiem, który wszyscy bagatelizowali. Czułam, że już nie wytrzymam. Ileż można nie spać? Ileż można zrobić, starając się pomóc? Ileż można patrzeć na ból swojego dziecka? No ileż? Czy ktoś to kiedykolwiek zmierzył?
Pamiętam wieczór, kiedy byłam już tak zmęczona, że było mi wszystko jedno, czy Młody wrzeszczy, czy nie. Normalna matka nie zaśnie porządnym snem, mając małe dzieci. To niezgodne z jej naturą. I nie wiem, dlaczego tak jest, ale tak jest. Od czasu, kiedy zostałam mamą, śpię jak królik, słyszę każdy oddech swojego dziecka, każdy jego ruch. Gdy dzieci były małe, ten stan był spotęgowany po stokroć.
Tymon wrzeszczał, a mnie było już wszystko jedno. Pamiętam, że był zapakowany w rożek (wiesz, co to, prawda? Na pewno, tak) i pomyślałam, że już mi jest obojętne, czy płacze, czy nie, bo muszę się położyć. Położyłam się więc, kładąc go sobie na piersiach. Nie zakładałam, że zasnę snem kamiennym – wydawało mi się, że w tym wrzasku to niemożliwe, choć Zuzi i Jackowi doskonale się to udawało, ale przecież matki nie śpią – nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Przebudzenie było najgorsze. Otworzyłam oczy i powoli wracała mi świadomość, odzyskiwałam jasność umysłu. Mojego dziecka nie było. W pokoju panowała bezdenna cisza. Bałam się ruszyć. Byłam przerażona! Wiesz, dlaczego? Miałam świadomość, że przez moją głupotę, przez moją chęć przespania się, choć chwilę, mogłam zrobić swojemu dziecku krzywdę. Leżałam i obawiałam się nawet rozejrzeć, bo obawiałam się tego, co mogłam zobaczyć. Obawiałam się, że Tymek się zsunął i Jacek przywalił go swoim cielskiem. Bałam się, że spadł z łóżka i się udusił. Bałam się wszystkiego. Bałam się wziąć głęboki wdech. To trwało oczywiście krótko, ale nawet teraz wydaje mi się, że lata świetlne.
Powoli obróciłam się na lewy bok, obmacałam całe łóżko, także Jacka, i szczęśliwa stwierdziłam, że żadne z nas na nim nie leży. Mojego dziecka nie było na łóżku! Czyli jeszcze gorzej. Musiało znaleźć się na podłodze... Wzięłam głęboki wdech i obróciwszy się na prawy bok, zerknęłam na podłogę przy łóżku. Był. Leżał. Najgorsze było jednak to, że nie wrzeszczał. Za to wyłam ja.
Podniosłam go delikatnie, błagając, żeby żył. Żył. Spał sobie, jak gdyby nigdy nic. Mój syn zsunął się ze mnie leżącej na łóżku na podłogę i tam spał. Mam głębokie przekonanie, że rożek, w który był opatulony, uratował mu życie. To był trudny dla mnie czas. Byłam dla siebie niezwykle surowa, karciłam się, że jestem wyrodną matką. Doprowadziłam się na skraj wyczerpania psychicznego. Jak mogłam? Jak mogłam przedłożyć chęć drzemki nad zdrowie i życie swojego dziecka? Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale teraz już wiem. Każdy z nas ma jakąś granicę. Każdy ma granicę wytrzymałości, po przekroczeniu której przestaje myśleć rozsądnie. Każdy! Nawet matka, która kocha swoje dzieci nad życie.
Dni mijały, a końca wrzasków Tymka widać i słychać nie było. Przestałam już chyba nawet wierzyć w to, że mogą się skończyć. Bo niby jak? Tak po prostu? Pyk i koniec? To było dla mnie nie do pojęcia. Najgorsze przyszło pewien czas później i kiedy to piszę, lecą mi łzy. I nie piszę tego po to, aby wzbudzić Twoje współczucie. Nie. Piszę to po to, żeby kobiety wiedziały, że macierzyństwo to nie tylko bal i szampan. Żeby w końcu, miały odwagę to przyznać! Żebyśmy mogły zacząć się wspierać. Żebyśmy przestały być sobie wrogami.
Zrozumiałam, że jedyne, co trzyma mnie w ryzach, to moja silna psychika, ale zrozumiałam także, że na świecie jest mnóstwo kobiet, które aż tak silnej jej nie mają.
Doskonale wiesz, o ile jesteś mamą, że macierzyństwo to nie tylko piękne zdjęcia i różowe okulary. Macierzyństwo to nawet nie praca. Macierzyństwo to ogromnie trudna, acz najcudowniejsza ze spotykających nas, kobiety, ”rzeczy”. To cud, niezaprzeczalnie, ale taki, który momentami może doprowadzić nas do granic szaleństwa i odebrać nam jasność myślenia.
Czasem także macierzyństwo może nas przerosnąć, a wtedy jedynie ułamki sekund dzielą nas od tragedii. Nie wierzę, że nie znalazłaś się przynajmniej w takiej sytuacji, kiedy miałaś wszystkiego dość. Kiedy pragnęłaś jedynie ciszy. Ja tutaj nie piszę o malowaniu sobie paznokci czy zrobieniu makijażu – to kompletnie nie miało znaczenia. Piszę o powrocie do czasów, kiedy mogłaś w spokoju skorzystać z toalety, bo już kąpiel w wannie pełnej piany nie znajdowała się w Twoim zasięgu... Myślałaś o tym? Miałaś takie przyziemne marzenia, które wydawały się nierealne? Miałaś. Wiem to, bo ja też je miałam.
Tego wieczoru wszystko zaczęło się jak zwykle. Dziewiętnasta i wszechobecny ryk. Scenariusz jak co dzień. Noszenie, skakanie, krople, woda, herbata z koperku, huśtanie, tańczenie – zestaw w opcji all inclusive. Nic, kompletnie nic. Pamiętam ten moment, jakby to było dzisiaj.
Trzymałam Tymka w ramionach, cały dom spał i chodziłam po kuchni, to podskakując, to tańcząc walca. Podśpiewywałam ”Na Wojtusia z popielnika”. W pewnym momencie przyszła mi do głowy myśl, która mnie zmroziła. Samo to, że tak pomyślałam, że mój umysł podsunął mi taką opcję, było przerażające. Zrozumiałam, że jedyne, co trzyma mnie w ryzach, to moja silna psychika, ale zrozumiałam także, że na świecie jest mnóstwo kobiet, które aż tak silnej jej nie mają. Wiesz, co przyszło mi na myśl? Coś niewyobrażalnie przerażającego. Pomyślałam, że jedyne, czego pragnę, to cisza, i że mogę ją bardzo szybko uzyskać. Wystarczy, że walnę moim synkiem o ścianę i na pewno się zamknie... I ten głos w głowie: ”Zrób to, to tylko chwila i będzie cicho”.
Ułamek sekundy i wróciłam do żywych. Gdy tylko zdałam sobie sprawę z tego, o czym właśnie pomyślałam, zalała mnie niezmierzona fala uczuć do mojego małego, niewinnego synka. Wraz z nią przyszła i fala rozpaczy, że coś takiego w ogóle się wydarzyło.
Myślałam wtedy, że jestem ogromnie słaba. Teraz wiem, że byłam niezwykle silna. Ta historia to skrajność. Wiem to i całe szczęście. Napisałam o niej jednak, bo wiem, że takie sytuacje przytrafiają się młodym mamom, a one wstydzą się o tym mówić. Dlaczego? Bo wszyscy stwierdzą, że są niegodne bycia matkami i bagatelizując jądro problemu, zrzucą winę na nie, oceniając je bez zastanowienia. Nie róbmy sobie tego, to nas zniszczy.
Wyobrażasz to sobie? Pisanie o tym sprawia mi ból, ale nigdy tego nie zapomnę. To jak kara za grzech, za który nie możesz odpokutować. Szczególnie dla kogoś, kto kocha swoje dzieci ponad życie. Ja kocham.
Musisz dać sobie prawo do choć chwili dla siebie. Musisz mówić, czego potrzebujesz, nawet jeśli masz wrzeszczeć o tym każdego dnia. To ważne. Dla Ciebie. Dla innych. Do życia.
Przyszedł dzień zero. Dziewiętnasta, Tymon jest cicho. To było tak niewyobrażalne jak niewyobrażalne jest czytanie Lema i zastanawianie się, jak ogromną wyobraźnię może mieć człowiek. To był trzeci raz, kiedy byłam przerażona do granic możliwości, bo myślałam, że Tymon nie żyje. Bo jak? Przestał mieć kolki? Tak ot? No niby lekarz tak to przedstawiał, ale to niepojęte dla kogoś, kto od trzech miesięcy walczył z wiatrakami.
Bałam się iść do pokoju, w którym spał Tymek, więc wysłałam Jacka. − Kochanie! Tymek nie płacze! Idź zobacz, coś musiało się stać. Błagam... – prosiłam męża, którego mina do najpewniejszych nie należała – Idź, zobacz, czy oddycha.
Jacek poszedł, skradając się do łóżeczka naszego młodszego dziecka. Był wystraszony nie mniej niż ja, ale zdecydowanie bardziej odważny, za co mu ogromnie dziękuję. Tymek spał, mrucząc słodko. Kolki skończyły się z dnia na dzień. Dziękowałam Bogu, że pozwolił nam to przetrwać, że dał mi siłę i ogrom wytrzymałości. Bez tego nie wiem, jak by to wyglądało. Wiedziałam, że teraz już musi być tylko lepiej. Nic już nie mogło mnie złamać.
Ktoś zarzucił mi, że mówiąc, iż macierzyństwo jest poświęceniem, grubo przesadzam. Uważam, że jest. Oczywiście, to nie takie poświęcenie, kiedy wszystko robisz tylko dlatego, że musisz. To dziwna jego odmiana, bo robisz wszystko instynktownie, bo tego chcesz, bo wiesz, że tak będzie dobrze, i nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że się poświęcasz. To taki rodzaj poświęcenia, za który nie oczekujesz niczego w zamian. Zadowalasz się zdrowiem dzieci i najszczęśliwsza jesteś, kiedy widzisz ich szczęście. To miłość. Najczystsza z miłości. To zwyczajnie miłość matki do dziecka.
Fragment pochodzi z książki Joanny Kajstury, ”Ambaras, kolory i pomidory”, wydanej nakładem Burda Książki.
O autorce: Joanna Kajstura, prywatnie matka dwójki dzieci i nie-perfekcyjna Pani domu. Znana z ostrego języka i niekonwencjonalnego poczucia humoru. Trenerka personalna, która od dwóch lat prowadzi na facebooku stronę: Fit Matka Wariatka, motywując kobiety do zmiany myślenia o nich samych. Pokazuje, że można zadbać o siebie, niezależnie od metryki i statusu materialnego. Jej stronę obserwuje niemal 200 000 użytkowników. W swojej najnowszej książce – ”Ambaras, kolory i pomidory” – Joanna obnaża ciemną stronę relacji w każdym wydaniu. Od pracownika do szefa, przez lekarzy, aż po własnych fanów.