Żona polskiego żołnierza opowiada swoją historię. Jej świat się zawalił
Dla nich wojna to codzienność. Publikujemy fragment książki "Tylko przeżyć" Sylwii Winnik. Autorka opisała historie rodzin polskich żołnierzy. W tym losy Mariusza i jego ukochanej.
Do życia z człowiekiem po wypadku trzeba się przyzwyczaić. Nic nie jest takie samo jak wcześniej. Człowiek pokiereszowany fizycznie staje się bardzo nerwowy, jego kontakt z otoczeniem i kontrolowanie emocji są zaburzone, a zrobienie czegokolwiek sprawia mu trudność. Przede wszystkim sam musi się oswoić z nową sytuacją i ograniczonymi możliwościami – wszystko to wzbudza frustrację. Trudno się dziwić. Ponadto zawsze jest ktoś… ja, dzieci, rodzina. I nam też jest ciężko. Emocje? Nie da się ich opisać. Gdy człowiek dowiaduje się o czymś takim… W jednym momencie zawalił mi się świat. Kiedy weszłam na salę szpitalną, na której leżał Mariusz, to, co zobaczyłam… to był przerażający widok.
ZOBACZ: "Radowe dziewczyny". Nieświadomie szły na śmierć w męczarniach
Mariusz był taki chudy, podłączony do aparatury z tymi wszystkimi rurkami, cewnikowany… Mama wiedziała, że łączy mnie bliska relacja z mężczyzną, który jest na misji. To od niej dowiedziałam się, że w wiadomościach telewizyjnych mówili o kilku rannych w Afganistanie. Wystraszyłam się. Mój strach spotęgował brak wieści od Mariusza. Dotąd dzwonił niemal każdego wieczoru. Czasami wyjeżdżał na patrol, ale uprzedzał, że nie będzie go dzień czy dwa. Rozmawialiśmy jakby wczoraj. A później cisza. Nie zadzwonił. Mając nadzieję, że to nie on został ranny, postanowiłam zatelefonować do jego brata. Chciałam się upewnić.
Z bratem Mariusza nie znaliśmy się, jako że nasza bliższa relacja z Mariuszem pojawiła się, gdy ten był już na misji. Wcześniej kontaktowaliśmy się w sprawach zawodowych. Mariusz podał mi podczas jednej z rozmów przez Skype’a numery do swoich bliskich. "W razie czego", powiedział. Wykręciłam numer. Brat był zmieszany. Wiedział, że Mariusz ma kogoś bliskiego, ale… nigdy dotąd nie rozmawiał ze mną. Nie dziwiłam się, że nie chce mówić o szczegółach. Byłam dla niego w zasadzie obcą osobą. Ale nie dla Mariusza. On był dla mnie bardzo ważny i chciałam wiedzieć. Brat potwierdził tylko, że Mariusz jest ranny. Od tego czasu byliśmy w kontakcie i z każdą rozmową widziałam, że on i jego rodzeństwo ufają mi coraz bardziej. Dlatego kiedy został zorganizowany wyjazd do Ramstein, kiedy Mariusza przewieziono już z Afganistanu, jego rodzeństwo od razu zaproponowało mi, abym pojechała z nimi. Nie zastanawiałam się ani minuty. Trzy dni i trzy noce spędziłam przy jego szpitalnym łóżku, odchodząc od niego tylko, by skorzystać z toalety czy wziąć prysznic.
Kiedy wróciłam do Polski, znajomi pytali mnie, czy zdaję sobie sprawę, w co się pakuję, i czy na pewno chcę się wiązać z tak chorym człowiekiem, bo to ogromna odpowiedzialność. Tym bardziej że niektórzy lekarze zaczęli twierdzić, iż Mariusz ma tylko 25 proc. szans na to, że będzie chodził. Należy się więc liczyć z tym, iż będzie niepełnosprawny. Uznałam, że to nie ma dla mnie znaczenia. Poznałam go jako zdrowego, wysportowanego mężczyznę, pokrzywdzonego wprawdzie przez los; nasza znajomość pogłębiła się, gdy był już na misji. Znałam go głównie ze Skype’a. Wiedziałam o ryzyku. Zawsze mogło się tam coś stać, ale przecież i tu, w Polsce, zdarzają się wypadki – na ulicy, na drodze…
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Ważne jest to, co człowiek ma w środku. Kiedy go poznałam, pokochałam jego wnętrze. A niepełnosprawność, która mu groziła, nie odbierała mi Mariusza jako osoby. To było najważniejsze. Był to bardzo trudny czas, przyznaję, przede wszystkim dla niego i dla ludzi z jego najbliższego otoczenia. Psychicznie ciężko jest znosić widok bliskiej osoby tak cierpiącej i załamanej. W Polsce leżał pół roku w szpitalu w Bydgoszczy. Jeździłam do niego co tydzień lub dwa, mając do pokonania blisko 600 km. Swoim dzieciom z pierwszego małżeństwa musiałam na ten czas zapewnić opiekę. A on przez blisko sześć miesięcy w ogóle ze mną nie rozmawiał. Nie odzywał się. I chociaż było mi przykro, rozumiałam, co w ten sposób chce mi powiedzieć: "Po co ci życie z takim człowiekiem?". To było straszne, bolesne pół roku. Dla niego, ale nie mniej dla mnie. W końcu zdałam sobie sprawę, że nie mogę na siłę wchodzić w jego życie. Może on tego wcale nie chce? Jestem z nim, spędzam w szpitalu nawet więcej czasu niż z dziećmi, to dla niego się poświęcam, a on się do mnie nie odzywa. Powiedziałam w końcu:
- Albo się odzywasz do mnie, chcesz ze mną być i jesteśmy razem, albo dajemy sobie spokój. Jeśli przyjeżdżam do ciebie taki kawał drogi przez pół roku, to chyba wiem, jaka jest sytuacja, i jestem pewna, że chcę z tobą być, prawda? Nieważne, w jakim jesteś stanie, ważne jest tylko to, że jesteś. Ważne, że przeżyłeś.
Przeczytaj również: Polka została żoną terrorysty
Wysłuchał mnie w milczeniu. Jednak od tego wyznania wreszcie wszystko się zmieniło. Nasze relacje się poprawiły. Jakby zrozumiał, przekonał się naprawdę, że chcę z nim być mimo wszystko. Może i to, że uwierzył w nas na nowo, poczuł się kochany – bo nie odrzucał mojej miłości – sprawiło, iż jego stan zdrowia zaczął się polepszać. Palce u nóg reagowały na jego wolę chodzenia i mógł nimi ruszać. Podjął rehabilitację w Busku-Zdroju. Przywoziłam do niego dzieci. A on widział, że chcemy przy nim trwać, zawsze.
Z czasem zaczęliśmy wspólne życie. Urodziło nam się dziecko. I wbrew wszystkim trudnościom chcieliśmy być szczęśliwi. Mariusz wobec dzieci zawsze był i jest troskliwy, ale nie brakuje, niestety, w tych relacjach nerwów. Gdy poruszał się do pewnego momentu o kulach, radził sobie sam ze sobą o wiele lepiej niż po wszczepieniu pompy, która spowodowała, że musi jeździć na wózku. Chyba do dziś nie może się pogodzić z tym, jak potoczyło się jego życie. Wstydzi się. Stara się nie utożsamiać z tym nieszczęsnym wózkiem. Pamiętam, że kiedy byliśmy na weselu, kilka miesięcy temu, mąż na siłę wziął kule i ledwo trzymając się na nogach, z wielkim bólem wszedł do kościoła. W kościele tymczasem było trzech innych mężczyzn na wózkach. Wtedy Mariusz powiedział, że mógł także przyjechać z wózkiem.
Na ulicach, w sklepach, w pracy można spotkać wielu młodych ludzi, którzy są niepełnosprawni. I to żaden wstyd. To dzielni ludzie, którzy muszą walczyć z niedogodnością, jaka ich spotkała z różnych przyczyn. Muszą być silni. Nie tylko dla siebie, ale też dla rodziny. Trudno mi jest postawić się w jego sytuacji. Nie wiem, jakbym się zachowywała, gdybym nie mogła chodzić. Nie pamiętam już całkowicie przespanej nocy. Każdego wieczoru Mariusz kładzie się z bólem, który często nie pozwala mu zasnąć, i z nim się budzi.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Nie może się też pogodzić z tym, że wiele prostych domowych czynności czy napraw sprawia mu trudność. Musimy wzywać fachowców. A dla niego, jako dla mężczyzny, to ujma. Ja tak nie uważam. Bał się, że moje dzieci z pierwszego małżeństwa go nie zaakceptują. Mówił: "Po co im taki ktoś, kto nawet w piłkę z nimi nie zagra?". Ale syn i córka bardzo szybko go zaakceptowali i polubili. Nigdy z ich strony nie usłyszał niczego w rodzaju pretensji, żalu. Zwracają się do niego "tatusiu". Nie proszą, by spędzał z nimi czas na zabawach, którym nie jest w stanie sprostać. Jeśli bawią się, to w taki sposób, który zarówno im, jak i Mariuszowi sprawia radość. Z ich strony nie ma żadnych wątpliwości, i nigdy nie było, że Mariusz to dobry człowiek i troskliwy ojciec. Nie wiem sama, jak to robię, że daję radę. Przyzwyczaiłam się.
Można się przyzwyczaić. Muszę być silna – dla dzieci. Czasami myślę o tym, jak cudownie byłoby pójść na spacer z moim ukochanym. Owszem, możemy iść do parku, Mariusz będzie wtedy jechał na wózku. Może będzie radosny, a może zły, że nie może iść obok mnie. Nie ma wtedy romantyzmu, czasami mi go brakuje. Kiedy widzę przytulającą się parę zakochanych, którzy idą, trzymając się za ręce, to czasami trochę mi żal. Wtedy przypominam sobie, że mamy to, co jest najważniejsze w całym chaosie życia – miłość i szacunek, które rekompensują to, czego nie możemy mieć.
Bardzo boli mnie podejście ludzi. Mówią: "Patrz, jeździ na wózku, na misji był i odszkodowanie dostał. Pieniądze mają!". Wbrew pozorom, nie jest tych pieniędzy nie wiadomo ile. A nawet gdyby były… to jakim kosztem? Czy warte są utraty zdrowia? Czy ludzie, którzy tak mówią, powiedzieliby to samo o własnym mężu, synu, bracie, jeśli po wyjeździe na misję straciłby kończyny, doznał urazu i nie mógł chodzić? Czy naprawdę tak trudno postarać się chociaż postawić w sytuacji drugiego człowieka? Oddałabym wszystkie pieniądze i dom, żeby było normalnie, tak jak kiedyś. By mój Mariusz mógł chodzić i częściej się uśmiechał. Kiedy brakuje zdrowia, pieniądze do niczego się nie przydają.
Misje niosą często wielkie straty, tragedie. Ale rozumiem, że czasami nie sposób inaczej. Z jednej strony to piękne, że z miłości do życia, z miłości do ojczyzny żołnierz decyduje się, by tam pojechać, mimo że wie, ile nieszczęść pochłonęła już ziemia wojny. Z drugiej strony nigdy nie zrozumiem tego, jak można chcieć tam wracać. Ale… przecież nie muszę rozumieć. Nikt z nas nie musi.