Trwa ładowanie...
biografia
28-12-2015 16:04

Zofia Stryjeńska - między przepaścią a nadzieją

Losami „księżniczki malarstwa polskiego” Zofii Stryjeńskiej można by obdzielić kilka osób. Malarka, która swoje największe triumfy święciła w okresie dwudziestolecia międzywojennego, okupiła jednak ten tytuł nieudanymi małżeństwami, oderwaniem od dzieci, ciągłą walką o pieniądze, a nawet pobytem w zakładzie psychiatrycznym, gdzie umieścił ją mąż.  Obdarzona błyskotliwą inteligencją i ewidentnym urokiem osobistym Stryjeńska nie umiała być jednak nikim innym – tylko artystką.

Zofia Stryjeńska - między przepaścią a nadziejąŹródło:
d27zjz7
d27zjz7

Losami „księżniczki malarstwa polskiego” Zofii Stryjeńskiej można by obdzielić kilka osób. Malarka, która swoje największe triumfy święciła w okresie dwudziestolecia międzywojennego, okupiła jednak ten tytuł nieudanymi małżeństwami, oderwaniem od dzieci, ciągłą walką o pieniądze, a nawet pobytem w zakładzie psychiatrycznym, gdzie umieścił ją mąż. Obdarzona błyskotliwą inteligencją i ewidentnym urokiem osobistym Stryjeńska nie umiała być jednak nikim innym – tylko artystką.

„Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno aby tańczyć kankana, za wcześnie aby podziwiać rozbicie atomu. Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją” – w tych słowach zawiera się właściwie cała biografia Stryjeńskiej .

Czas bowiem pokazał, że nie pomyliła się ani na jotę. Zofia Lubańska urodziła się w 1891 roku w Krakowie, jako najstarsza z szóstki dzieci Tadeusza i Anny z d. Skrzyńskiej. Od najmłodszych lat sporo malowała, początkowo głównie karykatury klientów, którzy odwiedzali magazyn rękawiczny jej ojca znajdujący się przy ul. św. Anny 2. Jej talent rozkwitał, a ona przez całe późniejsze życie będzie się starała odtworzyć „ten lud wiejski, wizję pierwszej młodości, wśród której wzrastała”, a na rynku krakowskim „zakiełkują jej w myśli pierwsze zarysy postaci bogów słowiańskich i niejasne przeczucie wielkiej kiedyś rezurekcji Słowian, których przodownicą będzie Polska”.

Mistyfikacja i marzenia o artystycznej sławie

W 1909 Lubańska zaczęła naukę w szkole malarskiej dla kobiet Marii Niedzielskiej. Kurs ukończyła w 1911 z odznaczeniem za malarstwo i sztukę stosowaną. W 1910 wyjechała z ojcem w podróż przez Austro-Węgry do Włoch, podczas której zwiedziła galerie i muzea Wiednia i Wenecji. Od dziecka była ambitna, więc to jej nie wystarczyło. Dlatego podjęła odważną decyzję: ścięła włosy, włożyła męskie ubrania i na początku października 1911 roku rozpoczęła studia w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Na prawie rok zmieniła tożsamość i stała się własnym bratem, Tadeuszem von Grzymałą. Trzeba bowiem dodać, że na krakowską Akademię Sztuk Pięknych (podobnie jak i na monachijską) dziewczęta były przyjmowane dopiero od 1920 roku, ale Lubańska nie zamierzała czekać w nieskończoność. Wybrała Alma Mater w Monachium, ponieważ „uznawano ją za najtrudniejszą i najlepszą”. Jednak już po kilku miesiącach koledzy zaczęli podejrzewać mistyfikację, a o Zofii mówili za plecami „hermafrodyta”. Zapadła więc decyzja o powrocie do Krakowa.

Na zdjęciu: Zofia Stryjeńska

d27zjz7

(img|617375|center)

Zanim wraz z matką (którą poprosiła o przywiezienie dokumentów i peruki), udadzą się w drogę powrotną, dziewczyna zwróci się o wsparcie do Najwyższego. "Boże! Odbierz mi wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienia moralne i tysięczne gorycze - ale w zamian za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę!" Kilka miesięcy później, w maju 1913 roku, te marzenia zaczynają się spełniać, bowiem na łamach "Czasu" krytyk sztuki Jerzy Warchałowski omówił jej obszernie dokonania i "ogłosił narodziny nowego talentu". W tym czasie malarka weszła do środowiska inteligencji i cyganerii krakowskiej - poznała rodzinę Żeleńskich, Kossaków, Jachimeckich, Pugetów, a także Magdalenę Samozwaniec. Powoli stawała się coraz sławniejsza.

"Nieomylne chlaśnięcie pędzlem i słowem"

- Zofia zawsze powtarzała, że miała „nieomylne chlaśnięcie pędzlem”. Ja dodam, że „jeszcze słowem”. I to „chlaśnięcie” widoczne jest w całym jej życiu. Dla mnie ona była urodzoną artystką. Uważam, że byłaby doskonałą bohaterką filmową – uważa Angelika Kuźniak, która podjęła się tytanicznej pracy pisząc „Stryjeńską”. Jak sama przyznała, w losie malarki działo się tak wiele, że w pewnym momencie można było „poczuć się przytłoczonym”.

- Nie wiem, czy zgromadziłam wszystkie dostępne materiały o niej, ale na pewno dotarłam do tych, które mogłam zebrać. Na początku miałam chyba 1300 stron w jednym pliku, ale oczywiście musiałam sporo usunąć – mówiła pisarka wspominając pracę nad książką.

d27zjz7

– Jednakże zawsze żałuję materiału, który zostaje. Obecnie jednak zajmuję się nowym opracowaniem jej pamiętników, co mnie cieszy, bo będę mogła zamieścić w przypisach wiele dodatkowych informacji – dodała autorka m.in. „Papuszy”.

Ślub z Karolem Stryjeńskim i narodziny czarnookiej Magdaleny

Gdy „Zocha” miała niecałe 17 lat, w notesie wynotowała "pożądane cechy męskie". Są to: blond włosy, "kształt apolliński i błękitne reflektory". Czyli "oczy, przez które widać pejzaż nieba, bo oczy brązowe [czyli niestety i jej] to okna na otchłań parną, gdzie dusza drży przed nicością". Niewątpliwą zaletą byłoby, gdyby mężczyzna mówił po angielsku "haudujudu", po francusku "bążur" i "sa wa". Był facetem "lekko wykolejonym" (tu brak szerszych wyjaśnień). I miał "fiołka". Oczywiście na jej punkcie". Osiem lat później, wiosną 1916 roku, poznała Karola Stryjeńskiego, projektanta wnętrz i sztuki użytkowej, grafika, który spełniał większość jej wyśrubowanych wymagań. Po kilku miesiącach (w tajemnicy przed rodziną) wzięli ślub. Jesienią 1917 roku Stryjeńska urodziła ich pierwsze dziecko (na nieszczęście córkę i to jeszcze z czarnymi oczami!).

"Lecznica. Poród. Rodzi się córka. Jestem wściekła. Drwię z powinszowań, kwiatów i odwiedzin. Rysuję doktorów, karmię z niechęcią dziecko" – zanotowała w dzienniku artystka. Dziewczynka otrzymała imiona Magdalena Maria. W październiku 1919 roku młodzi małżonkowie wyjechali do Paryża, gdzie kwitło życie literacko-artystyczne. Zofia nie znała francuskiego, więc spotykali się głównie z Polakami: malarzami Włodzimierzem Terlikowskim i Mojżeszem Kislingiem, rzeźbiarzem Xaverym Dunikowskim i Olgą Boznańską, której styl pracy bardzo Stryjeńską fascynował. Często odwiedzała jej atelier znajdujące się przy Boulevard Montparnasse 49 i – podobnie jak mnóstwo innych osób – obserwowała Boznańską przy sztalugach. Tymczasem Olga (zawsze elegancka i z papierosem w ustach) zupełnie nie przejmowała się widzami. „Malowała powoli, a portrety robiła wprost latami” – wspomina Stryjeńska. „Model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, schudł, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł”.

d27zjz7

Na zdjęciu: Obraz Stryjeńskiej "Koncert Beriota", 1923

(img|617376|center)

Szpital psychiatryczny zamiast teatru

W stolicy Francji Zofia zabiegała o zlecenia i ciężko pracowała, a Karol robił drzeworyty. Już wtedy Stryjeńskiemu mocno dawał się we znaki trudny charakter żony. Momentami malarstwo bardzo ją męczyło i miała wrażenie, że traci przez nie młodość. Któregoś razu nawet zniszczyła wszystkie swoje prace, bo miała wrażenie, że małżonek kocha ją tylko ze względu na niepospolity talent. Co więcej – on sam podtrzymywał ją w tym przekonaniu. Ich związek powoli się rozpadał, a Stryjeński do Polski wrócił sam. Po kilku tygodniach do Krakowa przyjechała także Zofia, ale razem nie zamieszkali, bo ona potrzebowała spokoju do pracy. Malowała wówczas cztery obrazy dla Henryka Marii Fukiera, które nawiązywały do legendy o panu Twardowskim i miały zawisnąć w jego winiarni przy Rynku Starego Miasta w Warszawie. Stryjeński był zatrudniony zaś w Zakopanem jako dyrektor Szkoły Przemysłu Drzewnego i tam wynajmował pokój, a Zofia (przez jakiś czas) mieszkała wraz z dziećmi i siostrą Karola, Żancią w wilii Stryjeńskich w Krakowie.

d27zjz7

„Zocha” jednak bardzo za mężem tęskniła, chociaż ten już kilkakrotnie dał jej do zrozumienia, że „nie może już z nią żyć”, gdyż jest nieznośna i impulsywna. Ona jednak się nie poddawała i wierzyła, że uda jej się ponownie Karola olśnić i uwieść. Pewnego razu pojechała do niego i błagała, by się zeszli. Następnego dnia Karol zaprosił ją do teatru, ale w planach nie miał naprawy związku, tylko odcięcie się od szalonej żony. Stryjeńska zamiast na przedstawienie trafiła więc do psychiatry, a stamtąd do szpitala psychiatrycznego, na oddział F (furiatów). Wypuszczono ją dopiero po interwencji rodziny. Jej żal do Karola nie trwał długo, a ona próbowała zrobić wszystko, by na nowo zainteresować go swoją osobą. Małżeństwo zakończyło się jednak rozwodem w 1927 roku. "Przegrałam" – napisała Zofia pod koniec 1928 roku na odwrocie jednego z listów od synów.

"Świnia jest, ale mi go żal"

Jej drugi małżonek, aktor Artur Socha, podobnie jak Stryjeński, od kobiet nie stronił i lubił romanse. Przy nim artystka wyzbyła się nawet zazdrości, wręcz go rozgrzeszała. Pisała: "Świnia jest, co świnia, ale mi go żal". Spotykali się w kawiarniach, chodzili do kina, na spacery. Żeby się z nim zobaczyć, kupowała bilety na przedstawienia, w których grał. On takiej wyrozumiałości dla niej nie miał. Z zazdrości o przybyłego z Londynu Geoffreya Potockiego de Montalk, zdarzyło mu się nawet pobić żonę. Zofia przyjęła ten wyczyn spokojnie, i wspominała, że z sińcami na twarzy i całym ciele wyglądała jak jaguar, a bicie to by się jej należało, ale za Achillesa Brezę, wysportowanego architekta o "ustach świeżych jak czereśnie".

Podróżnika i pisarza, Arkadego Fiedlera, "faceta o żółtych zębach i rybich oczach” Zofia poznała w modnej warszawskiej kawiarni Zodiak. Niespecjalnie skupiła się na jego wyglądzie, ponieważ uderzyły ją niezwykle mocne "promienie intelektualne”. Jednak i ten związek był krótkotrwały.

d27zjz7

Na zdjęciu: Freski Zofii Stryjeńskiej z roku 1928 na Rynku Starego Miasta w Warszawie

(img|617377|center)

Wielki triumf i Legia Honorowa

O ile jej związki do szczęśliwych nie należały, Zofia jako artystka przez długi czas święciła triumfy. Stworzony w 1917 roku cykl prac "Bożki słowiańskie" został wydany rok później w Krakowie w postaci teki zawierającej 15 barwnych litografii. Przedstawiały one na kolejnych ilustracjach bóstwa: Światowita, Dziedzilię, Radegasta, Trygława, Pogoda, Swaroga z Radogoszczy, Boha, Marzankę, Warwasa z Rugii, Dydka, Welesa, Kupałę, Lubina, Cycę i Lelum. Ten "polski Olimp" wywarł ogromne wrażenie na ówczesnych, a jej przyniósł sławę i uznanie. Krytycy stawiali ją w jednym rzędzie ze Stanisławem Wyspiańskim, którego idee propagowania tradycji słowiańskich miała w ich przekonaniu twórczo kontynuować. W 1922 roku Zofia wstąpiła do stowarzyszenia artystów „Rytm”. Znalazła się wśród najbardziej cenionych malarzy. Brała udział w wystawach grupowych i indywidualnych. Wystawiała z powodzeniem w Londynie, Florencji, Paryżu, Pradze, Sztokholmie, Wiedniu, Amsterdamie. W 1924 roku krzyknięto ją „księżniczką malarstwa
polskiego”.

d27zjz7

Krytyk i malarz Jan Żyznowski pisał o niej tak w „Wiadomościach Literackich”: „Jednostką twórczą, najpotężniej dziś reprezentującą sztukę polską, jest bezsprzecznie Zofia Stryjeńska […]. Wszelka dokładna analiza wartości malarstwa Stryjeńskiej jest zbyteczna – twórczość jej posiada tę jasność i urok, tę przekonywającą dziwność, czar i moc wyrazu, na jaki stać jednostki tylko prawdziwie genialne”. Karol Frycz, malarz, reżyser i scenograf teatralny dodawał: „Rzadko się zdarza, by talent na wskroś oryginalny, samorodny, płodny i plenny zyskał szybko ogólne uznanie publiczności i prasy, krytyki i kolegów. W dziedzinie sztuki dekoracyjnej ma pani Stryjeńska więcej do powiedzenia niż ktokolwiek inny w Polsce”.

Zofia była tytanem pracy, a malarstwo było tylko jedną z wielu podejmowanych przez nią form aktywności. Projektowała także gobeliny, dekorowała okręty pasażerskie "Batory" i "Piłsudski", winiarnię Fukiera i cukiernię Wedla w Warszawie. Tworzyła wzory dekoracyjne dla Fabryki Porcelany w Ćmielowie, plakaty, pocztówki, druki reklamowe i zabawki. Dzięki temu znana była doskonale nie tylko wyrafinowanym miłośnikom sztuki, ale przede wszystkim szerokiemu gronu odbiorców. Światowy rozgłos uzyskała w natomiast 1925 roku, kiedy to ze Światowej Wystawy w Paryżu przywiozła aż pięć nagród. Wyróżniono wtedy wszystko, co było podpisane jej nazwiskiem: panneaux, zabawki, ilustracje, a nawet plakaty. Autorkę zaś udekorowano Legią Honorową. Nasz paryski pawilon w 1925 roku zdobił cykl "Dwunastu miesięcy". Malowidła – było ich sześć, po dwa miesiące na płótno – ukazywały wiejskie zajęcia typowe dla różnych sezonów.

W opublikowanej w 1929 roku próbie monografii artystki, jej autor Jerzy Warchałowski, który śledził twórczość Zofii od debiutu wystawienniczego w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie w 1912 roku, tak pisał: „Stryjeńska jest przede wszystkim polskim malarzem rzeczy polskich. Nazwa znakomitej ilustratorki nie oddaje jej roli w sztuce. Gdyby nie było podań i obrzędów ludowych, poezji Kochanowskiego, Szymonowicza, Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Tetmajera, artystka musiałaby sobie podania, legendy i poezje tworzyć, aby je móc opowiadać postaciami. Tak dalece w jej talencie tkwi potrzeba wypowiadania się postaciami i wydarzeniami. Cecha wspólna sztuce ludowej, sztuce prymitywnej, sztuce dziecka. Cechę tę wykształciła w sobie artystka do rozmiarów wielkiej sztuki – czytamy dalej – nie potrzebuje zbierać wzorów po świecie, nie »studiuje« wsi, typów ludowych, postaci z galery. Rzuca tylko okiem, one już same przychodzą do niej tłumnie, wrywają się do jej życia, zapełniają pokój. To są jej znaki
malarskie, jej zastępy, z któremi idzie do ataku, jej plamy barwne, jej ornamenty”.

Na zdjęciu: Wystawa twórczości Stryjeńskiej w Muzeum Narodowym w Krakowie, 2008

(img|617378|center)

Zaś Mieczysław Wallis, wielokrotnie komentujący różnorodny dorobek Zofii, tak analizował jej działalność ilustratorską na łamach „Sztuk Pięknych”: „Rogata, niesforna, nie dająca się ująć w żadne karby indywidualność Zofii Stryjeńskiej, jej temperament wybuchowy i fantazja nieokiełznana sprawiają, że z każdej plamy żywszej czyni ona plamę jaskrawą, z każdego dźwięku – huk, z każdego ruchu – pęd. Przy tego rodzaju tendencjach, dyspozycjach o jakiejkolwiek lojalności Stryjeńskiej w stosunku do utworów literackich, które ilustruje, nie może być mowy”.

Wysoka cena za sukces

Zofia zdawała sobie jednak sprawę z ceny, jaką przyszło jej zapłacić za ten sukces. Ciągle targały nią wątpliwości i wyrzuty sumienia, że dla kariery, a właściwie dla zdobycia środków na życie, poświęciła rodzinę. Z dziećmi, które oddała na wychowanie krewnym, widywała się rzadko. Tęskniła i usprawiedliwiała się koniecznością zarobkowania. Kiedy chciała malować „skrzętnie unikała zagadnień macierzystych”, bo inaczej nie mogłaby tworzyć. Te uczucia – jej zdaniem – były bardzo niebezpieczne, „wytrącały jej pędzle z rąk”, a ona stawała się zdenerwowana niczym „mysz w klatce”. „Nie mogę malować, jak muszę gonić na gwałt i szukać pieniędzy (…). Ręka mi się trzęsie. Co chwila patrzę na zegarek, żeby iść na jakąś audiencję, na żebry”.

Bo Zofia gotówki nie miała prawie nigdy. A nawet jak miała, to rozchodziła się ona zupełnie niespodziewanie, gdyż nie należała ona do gospodarnych osób i przez to była zmuszona rozmieniać swój talent na drobne. Długo wyczekiwaną wystawę w 1935 roku w Instytucie Propagandy Sztuki zajął komornik. A kiedy rok później dostała Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, Stryjeńska skomentowała to w swoim stylu: "Laur. Umarłemu kadzidło. Państwowej nagrody z forsą to cholery nie dadzą", a na odwrocie pisma, w którym proszono o przesłanie 30 złotych tytułem zwrotu kosztów wykonania odznaki, napisała: "akurat - jeszcze będę bulić". - Kiedy czytałam jej pamiętniki, szczególnie drugą część, to myślałam, że za chwilę zwariuję, bo Stryjeńska stawała się nieznośna goniąc za pieniędzmi. Ona sama w 1939 roku postanowiła zorientować się, gdzie one się podziewają i zaczęła prowadzić diariusz. To bardzo cenny dokument, a pojawiają się w nim takie wydatki jak: msze śpiewane i zwykłe, wizyty u wróżki, czy wykupienie futra z
jednego zastawu i przewiezienie do drugiego, zwroty długów, itp. Artystka jednak nie notowała swoich przychodów, a przecież brała zaliczki i sprzedawała też swoje prace – mówiła autorka książki.

„Mama w sprawach sprzedaży była rzeczywiście zupełnie do niczego (…). Obraz, jeśli nie był sprzedany przed ukończeniem, musiał być sprzedany natychmiast, to znaczy byle komu, za byle jaką cenę” – przyznał natomiast jej syn Jan. Malarka coraz częściej się powtarzała, co zarzucali jej krytycy. Ale jak tu być płodnym, kiedy (jeśli miała zamówienia) tworzyła ciągle na te same tematy? A „ratunku nie miała znikąd”.

Na zdjęciu: Zabawki projektu Stryjeńskiej na wystawie w Muzeum Narodowym w Krakowie, 2008

(img|617379|center)

W 1945 roku Stryjeńska wyjechała do Szwajcarii, choć podjęcie tej decyzji było dla niej niezwykle trudne. Ponad 30 lat żyła w rozjazdach między Genewą, Paryżem i Brukselą, gdzie mieszkała jej siostra. I chociaż od wyjazdu za granicę nie stworzyła niczego istotniejszego, a po 1945 roku jej prace istniały głównie w postaci kalkomanii "Tańców polskich" na ozdobnych talerzach, to Stryjeńska i tak pozostanie jedną z największych artystek sławiących polskość. Bo przecież „piękno polskie bije na łeb wszystko”.

"Kiedy właściwie jest czas na życie?"

Chociaż starość była łagodna dla wyglądu artystki, to już nie dla jej duszy i stale pogarszającego się wzroku. „Niedobre urządzenie właściwie z tym życiem. Pierwsze trzydzieści lat zużywa człowiek na dojrzewanie i strzelanie >>byków<<, a drugie trzydzieści na łatanie, zalepianie, naprawianie, zadośćuczynienie, zakopywanie, zadeptywanie, wygładzanie, wywabianie (…). Kiedyż właściwie więc czas na życie?(…). Cicho i niespodziewanie nadchodzi >>60 lat<< i zaczyna się nieład i niewiara, gorączka użycia, prędkie przebieganie repertuaru. Postępująca skleroza wywołuje gorycze pesymizmu, trwogę o własną zwiędłą skórę, chciwość, złowrogą zawiść, zachłanność na zaszczyty itp. Mało wspaniałe, a wstrętne stany uczuciowe” – pisała malarka, u której pod koniec życia zdiagnozowano schizofrenię, a syn Jan dostał zezwolenie na umieszczenie jej w szpitalu psychiatrycznym.

Stryjeńska już sporo wcześniej nie mogła utrzymać pędzla w dłoni, bała się duchów mieszkających w jej wyobraźni, a także przestała się myć. Zmarła na atak serca w 1976 roku, po kilkutygodniowym pobycie w klinice Bel-Air. Po jej śmierci Jan przez wiele nocy rzeźbił zakopiański krzyż, który ostatecznie umieszczono na jej grobie.

- Chciałabym, żeby Zofia w końcu dobrnęła do tych największych. Mam wrażenie, że kiedy ludzie - szczególnie ci starsi – słyszą: Stryjeńska, to mają przed oczami jakieś wazoniki, pocztówki, malowidła. Zapominamy o tym, że ona w pewnym momencie wytyczyła wizję polskości i przez kilkanaście lat była najważniejszą artystką tamtych czasów. Moim celem nie jest przekonanie czytelników, że była wybitna, bo sama też nie lubię wszystkich jej obrazów, ale wiem, że stworzyła dzieła wielkie, np. „Bożki” – podsumowała Kuźniak. „Co do mej spuścizny artystycznej jest ona ogromna i gdzieś po ludziach na świecie całym zagubiona. Byłby wór złota i Chwała Narodu, gdyby się tym kto kiedy zajął. Zofia Stryjeńska. Amen”.

Natalia Doległo

d27zjz7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d27zjz7