Szeroka woda Jerzego Łukosza to książka wtórna, ale bez postmodernistycznej ramy umowności, żartu, mrugnięcia okiem. Po prostu powtarza dobrze znane literaturze schematy i jest jeszcze jedną wersją opowieści o „nawiedzonym domu”. Ów dom jest centralnym miejscem w powieściowej przestrzeni. Koczuje w nim bohater, który cudem ocalał po groźnym wypadku. Przypłacił to jednak całkowitą zmianą dotychczasowego życia. Stracił pracę, odeszła żona, ale za to zmysły chłonęły pełniej. Poznał mieszkańców kamienicy, a przez to wplątał się w dziwną historię. Zniknięcie starszego lokatora, tajemnicze spotkania i odgłosy, ogród, którego nie ma... Powieść zamienia się w kryminał czy raczej thriller o fantastycznym smaczku. Ale wszystko się jakoś za szybko i za łatwo wyjaśnia. A szkoda. Chimeryczny lokator Rolanda Topora, który częstokroć przychodził mi na myśl podczas lektury książki Łukosza, to zdecydowanie wyższa półka.
W Szerokiej wodzie pojawia się też, a jakże, motyw miłości. I to takiej w wydaniu archaiczno-sentymentalnym. Historia z przeszłości ujęta w oddzielne, ładne skądinąd opowiadanie, staje się jak najbardziej aktualna. Mamy więc opowieść o malarzu zakochanym w modelce – Amalii. Żeby zrazić mężczyznę, któremu ją przeznaczono, maluje portret brzydszy. Hrabia jednak jest zachwycony i dochodzi do ślubu.
Paralelnie w życiu bohatera pojawia się piękna i brzydka Amalia. Który portret wybierze? Pamięcią wraca wciąż do młodzieńczego uczucia, którym darzył Basię, co to innego wybrała. Czy możliwe, żeby czas zawrócił? Wszystko jest możliwe, ponieważ bohater Łukosza ocalał w wypadku, w którym nie miał żadnych szans. Przesłanie jak najbardziej optymistyczne, powiązane z teorią znaków losu. Znamy, znamy. Wstrząs zmieniający życie itp. Wyszła z tego historia na miłe niedzielne popołudnie. Szkoda, że tylko tyle.